[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dostrzegalnego wahania.
- I drzwi były otwarte?
Pani Cavendish pobladła trochę.
- Tak.
- A zatem nie mogła pani nie słyszeć głosów dochodzących z buduaru,
zwłaszcza że były to głosy podniesione. Niewątpliwie słowa trudniej było
rozróżnić z hallu niż z miejsca, w którym pani znajdowała się w tym
czasie.
- Zapewne.
- Zechce pani powtórzyć to, co pani słyszała?
- Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek słyszała.
- Jak to? Nie słyszała pani głosów?
- Owszem! Głosy słyszałam, słów nie. - Mary zarumieniła się lekko. -
Nie mam zwyczaju interesować się poufnymi rozmowami. - Umilkła na
moment, nie tracąc pozorów opanowania i spokoju, jak gdyby próbowała
sobie coś przypomnieć. - Tak... Pani Inglethorp mówiła zdaje się... nie
usłyszałam szczegółów... o skandalu małżeńskim.
- Tak - przerwał koroner - to pokrywa się z zeznaniami Dorcas. Ale...
Proszę mi wybaczyć. Zdawała sobie pani sprawę, że w buduarze toczy się
rozmowa poufna, a mimo to została pani na miejscu. Czemu to przypisać?
Dostrzegłem przelotny błysk w piwnych oczach Mary. Odczułem, że
chętnie poszarpałaby na sztuki niepokaznego, zbyt dociekliwego prawnika.
Na pozór jednak utrzymywała niezmąconą równowagę.
- Czemu to przypisać? - powtórzyła chłodno. - Na ławce było mi
wygodnie. Nie słuchałam poufnej rozmowy. Bez reszty byłam zajęta
lekturą.
- Nic więcej nie może pani powiedzieć?
- Nic więcej.
Przesłuchanie dobiegło końca, podejrzewałem jednak, że koroner nie był
zadowolony. Z pewnością sądził, że Mary Cavendish mogłaby powiedzieć
znacznie więcej, gdyby zechciała.
Powołany kolejno świadek - Amy Hill, urzędniczka z poczty,
powiedziała, że po południu siedemnastego lipca William Earl, młodszy
ogrodnik ze Styles Court, kupił formularz testamentu.
William Earl i Manning zeznali, że złożyli podpisy na jakimś
dokumencie. Manning twierdził, że działo się to o pół do piątej. Jego
pomocnik był zdania, że trochę wcześniej.
Cyntia Murdoch niewiele miała do powiedzenia. O tragedii dowiedziała
się od pani Cavendish, która ją obudziła.
- Nie słyszała pani upadku stolika nocnego?
- Nie. Spałam mocno.
- Można powiedzieć, snem sprawiedliwego - uśmiechnął się koroner. -
Dziękuję pani. Nie mam więcej pytań. Poproszę pannę Howard.
Panna Howard przedstawiła sądowi list, który pani Inglethorp wysłała do
niej siedemnastego lipca wieczorem. Zamieszczam poniżej jego kopię. Do
sprawy nie wniósł nic nowego, a Poirot i ja oglądaliśmy go już dawniej.
List podano przysięgłym, którzy przestudiowali go pilnie.
- Ten dowód niewiele nam pomoże - odezwał się koroner. Nie ma w nim
słowa o wydarzeniach krytycznego dnia.
- Sprawa jasna jak słońce! - rzuciła zwięzle panna Howard. - Biedna,
kochana pani Inglethorp odkryła, że strugano z niej wariata.
- W liście nie wspomina o tym - zaoponował koroner.
- A nie wspomina, bo nigdy nie lubiła przyznać, że nie ma racji. Już ja ją
znam. Chciała mojego powrotu, ale wolała nie ustępować. Wybrała
okrężną drogę. To bardzo ludzkie. Sama bym tak zrobiła.
Pan Wells uśmiechnął się dyskretnie. Kilku przysięgłych poszło za jego
przykładem. Pomyślałem, że Ewelina Howard to osobistość dobrze znana
w okolicy.
- Całe to przedstawienie - ciągnęła energiczna dama mierząc ławę
przysięgłych niechętnym wzrokiem - jest marnowaniem czasu. Gada się,
gada, gada, a wszyscy wiemy doskonale...
- Dziękuję, panno Howard. Nie mam więcej pytań - przerwał szorstko
koroner.
Wydało mi się, że odetchnął z ulgą, gdy grozna Ewelina umilkła.
Wreszcie przyszła kolej na sensację dnia. Pan Wells wezwał następnego
świadka. Był to Albert Mace, pomocnik z apteki, ów młody człowiek,
który w swoim czasie przybiegł do Poirota blady i roztrzęsiony. Na pytanie
koronera odpowiedział, że jest dyplomowanym farmaceutą, a w Styles
mieszka od niedawna. Objął posadę w aptece, kiedy jego poprzednika
powołano do wojska. Po formalnościach wstępnych koroner przystąpił do
rzeczy.
- Czy w ostatnich dniach sprzedawał pan strychninę osobie nie
upoważnionej do zakupu z racji zawodu?
- Tak jest, wysoki sądzie.
- Kiedy?
- W ostatni poniedziałek wieczorem.
- W poniedziałek? Nie wtorek?
- Tak jest, wysoki sądzie. W poniedziałek szesnastego lipca.
- Kto zakupił strychninę?
W sali zapadła cisza. Można by usłyszeć brzęczenie muchy.
- Pan Inglethorp, wysoki sądzie.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się tam, gdzie Alfred Inglethorp siedział
obojętnie, sztywno, jakby kij połknął. Drgnął lekko na dzwięk groznych
słów młodego aptekarza. Przez moment miałem wrażenie, że podniesie się
z krzesła. Został jednak na miejscu. Tylko jego twarz przybrała dobrze
wystudiowany wyraz zdziwienia.
- Jest pan tego pewien? - zapytał koroner.
- Najzupełniej, wysoki sądzie.
- Czy normalnie sprzedaje pan niebezpieczne trucizny każdemu, kto o
nie poprosi?
Nieszczęsny młodzieniec skurczył się pod karcącym wzrokiem pana
Wellsa.
- Nie, wysoki sądzie! Skąd znowu! Ale to był przecież pan Inglethorp z
pałacu. Myślałem, że można... Mówił, że chce otruć psa.
W skrytości serca współczułem biednemu chłopcu. Chęć przypodobania
się pałacowi uważałem za objaw wysoce ludzki - zwłaszcza że
rezultatem mogło być odbicie poważnego klienta aptekarzowi z
Tadminster.
- O ile mi wiadomo, każdy nabywca trucizny musi podpisać się w
specjalnej księdze.
- Tak jest, wysoki sądzie. Pan Inglethorp to zrobił.
- Ma pan przy sobie księgę trucizn?
- Mam, wysoki sądzie.
Księgę pokazano przysięgłym i koroner odprawił nieszczęsnego
młodzieńca, udzieliwszy mu krótkiej, ale dobitnej nagany.
Następnie, wśród grobowej ciszy, został wezwany Alfred Inglethorp. W
duchu zadawałem sobie pytanie, czy ten człowiek rozumie, jak bardzo
bliski jest stryczka.
Pan Wells przystąpił bez ogródek do sedna sprawy.
- Czy w ubiegły poniedziałek kupował pan strychninę, aby otruć psa?
- Nie kupowałem. W Styles Court nie ma psów, z wyjątkiem
podwórzowego owczarka, który jest zupełnie zdrów - odpowiedział Alfred
Inglethorp z niezachwianym spokojem.
- Czy zaprzecza pan temu, że w ubiegły poniedziałek Albert Mace
sprzedał panu strychninę?
- Stanowczo zaprzeczam.
- I temu pan zaprzecza? - pan Wells podał Inglethorpowi księgę trucizn.
- Tak, wysoki sądzie. To nie mój podpis i nawet niepodobny. Zaraz to
udowodnię. - Inglethorp wyjął z kieszeni starą kopertę, podpisał się i podał
ją przysięgłym.
Rzeczywiście charaktery pisma różniły się wyraznie.
- Jak w takim razie tłumaczy pan zeznania poprzedniego świadka? -
zapytał koroner.
- Najwidoczniej pan Mace się myli - odrzekł niezłomny Alfred
Inglethorp.
- Proszę pana - podjął po krótkiej pauzie pan Wells. - Czy może pan
powiedzieć, gdzie pan był po południu w poniedziałek szesnastego lipca?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]