[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wojny w tym kraju były długie i krwawe.
Owcę się czasem wychędoży
I wciągnie gdzieś w maliny
I nic jak baran się podłoży
My twarde skurwysyny!
Nikogo z pewnością nie obrazimy, pomyślał Raj. Deskocki dialekt powszechnie używanego
sponglijskiego brzmiał dla cudzoziemców archaicznie, a tutejsi rolnicy mówili jego śpiewną wer-
sją, przetykaną słowami zapożyczonymi z arabskiego. Kolumna zwolniła, kiedy do skraju drogi
podbiegły kobiety, przynosząc skórzane bukłaki z wodą i suszone owoce, wiwatując na cześć prze-
jeżdżającego wojska. Raj podniósł rękę, a jego rozkaz został przekazany dalej.
Batalion, marsz!
Kobiety biegły przy bokach psów, trzymając w górze podarunki, i odmawiały uparcie przyjęcia
za nie zapłaty. %7łołnierze podawali sobie dzbanki, z bluznierczym zadowoleniem odkrywając, że do
wody dolano po ćwiartce miejscowego mocnego wina. Jakiś żołnierz podsadził jedną z dziewczyn na
192
siodło i próbował ukraść jej buziaka. Odwzajemniła pocałunek z entuzjazmem, a potem odchyliła
się i trzasnęła go prosto w twarz, dość mocno, by rozkrwawić mu nos. %7łołnierz krzyknął z bólu
i przyłożył dłonie do twarzy, a dziewczyna zeskoczyła na ziemię i pobiegła do swych przyjaciółek.
Towarzysze broni ryknęli śmiechem, z trudem utrzymując się w siodłach.
Zmiali się również rodacy kobiet, którzy pełnili tu w siodle straż przy żniwach. Przypomina-
li mężczyzn, którzy po jednym lub dwóch przyłączali się do nich na ochotnika przez ostatnie sto
kilometrów, przyciągani nienawiścią starszą niż wzgórza i zapachem łupu. Dobrze, że przyjmują
to z poczuciem humoru, zdecydował Raj, salutując machającym do niego jezdzcom. Byli szczupli
i drobni przy byczej budowie jego Descotczyków, choć mieli podobny odcień skóry, oczywiście
w miejscach nie spalonych słońcem, które uczyniło ich jednymi z najciemniejszych obywateli Rzą-
du Cywilnego. Nosili się praktycznie, w piaskowych szatach i turbanach. Niektórzy mieli ze sobą
pojemniki z lekkimi oszczepami, kilku trzymało lance. Większość uzbrojona była w krótkie łuki lub
karabiny skałkowe o długich lufach, a do tego każdy chyba czuł się nagi, jeśli nie miał ze sobą co
najmniej tuzina noży, długich nawet na stopę.
Raj spojrzał w górę, na kamienną wioskę i wyobraził sobie zdobywanie bojem podnóży wzgórza.
Długie strzelby i włochate, jastrzębie twarze za każdym głazem, wrzeszczące szarże z bocznych
wąwozów, zasadzki, lawiny, wojna partyzancka. . . a ci ludzie byli fanatykami, nie tylko nienawidzili
193
muzułmanów. Poza Muzzafem nie słyszał na południe od Oxheadów nikogo, kto nie przywoływałby
imienia Ducha Gwiazd co drugie słowo, a każda wioska miała kościół, zwykle duży, niezależnie od
tego jak maleńką i zapadłą dziurą dana wieś była.
Dłoń Raja raz jeszcze pochyliła się naprzód, a Piąty znowu podjął równomierny kłus. Jezdzcy
strzegący kobiet jechali wraz z nimi przez dłuższą chwilę, wymachując w powietrzu bronią.
Aur! Aur! Despert Staahl! - obudzcie żelazo! , miejscowy okrzyk wojenny.
Człowieczy Duch Gwiazd z wami, bracia! Zabijcie wielu! Zabijcie!
Jestem zaskoczony, że Kolonistom opłaca się organizować wypady powiedział, kiedy męż-
czyzni odjechali do swych obowiązków.
Hmmm, byłbyś zaskoczony widząc, co Beduin potrafi zrobić za owcę, messer powiedział
Muzzaf. W górach są przecież kopalnie cennych metali i srebra. . . no i dodał z uśmiechem,
który nie miał w sobie pewności poprzednich nie widziałeś jeszcze doliny Komar.
Jutro powiedział Raj, patrząc na księżyce. Jest w tym Muzzafie coś dziwnego, pomyślał.
Sprawiał stale wrażenie, jakby chciał sprzedać ci dywan, i to było normalne. Ale było jeszcze coś. . .
jakby nie mógł się zdecydować, czy cieszyć się, że nas widzi, czy uciekać na wzgórza? zastanawiał
się Raj.
194
* * *
Och, Raj szepnęła Suzette. Tu jest. . . pięknie.
Siedzieli w siodłach na skraju doliny, a obok nich płynął drogą prowadzącą w dół doliny skrzy-
piący strumień bagaży. Była. . . zielona, myślał Raj. Duchu Człowieka Gwiazd, nie zdawałem sobie
sprawy, jak bardzo może mi brakować zieleni. Kształtem przypominała doliny, które mijali już po
drodze, lecz była znacznie większa. Przecinały ją kanały, a gdziekolwiek jechali, otaczało ich życie.
Kępy ciemnozielonej trzciny cukrowej, falującej jak morskie fale. Zcierniska, na których widać już
było nowe kłoski zboża. Sady pełne pomarańczy i cytryn. . . A w samym środku doliny, na wzgórzu,
miasto. Lśniące bielą, która odbijała promienie słońca jak stos kostek cukru, jak klocki wycięte ze
śniegu. Białe Miasto Komar.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]