[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czy Cort kiedykolwiek kochał tak samo mocno, jak walczył. Wątpił w to. Pomyślał o Aileen i o
Martenie, tym niezupełnym czarodzieju.
Rewolwerowiec nie był człowiekiem, który rozpamiętywałby przeszłość; tylko mglista wizja
przyszłości oraz zaangażowanie emocjonalne sprawiły, iż nie stał się osobnikiem bez wyobrazni,
tępakiem. Dlatego obecny bieg jego myśli raczej go zdziwił. Każde imię przywoływało kolejne -
Cuthberta, Paula, starego Jonasa; i Susan, uroczą dziewczynę w oknie.
Miłości, o beztroska miłości Patrzcie, co sprawiła beztroska miłość.
Rewolwerowiec roześmiał się ubawiony. Jestem ostatnim z tego zielonego świata ciepłych
odcieni. Mimo całej swojej nostalgii nie roztkliwiał się nad sobą. Zwiat poszedł nieubłaganie
naprzód, lecz jego nogi były ciągle silne, a człowiek w czerni znajdował się bliżej. Rewolwerowiec
zasnął.
Kiedy się obudził, było prawie ciemno. Chłopiec zniknął.
Rewolwerowiec wstał, słysząc, jak trzeszczą mu stawy, i podszedł do drzwi stajni,
w ciemności, na werandzie zajazdu tańczył mały płomyk. Ruszył w jego stronę, rzucając długi czarny
cień, sunący w ochrowym świetle zachodu.
Jake siedział przy lampie naftowej.
- Nafta była w beczce - powiedział - ale bałem się zapalić ją w domu. Wszystko jest takie
suche...
- Dobrze zrobiłeś.
Rewolwerowiec usiadł, nie myśląc o stuletnim pyle, który uniósł się wokół jego pośladków.
Płomień lampy ocieniał delikatnymi półtonami twarz chłopca. Wyjął woreczek z tytoniem i skręcił
sobie papierosa.
- Musimy porozmawiać - oznajmił. Jake pokiwał głową.
- Wiesz chyba, że ścigam człowieka, którego widziałeś.
- Masz zamiar go zabić?
- Nie wiem. Muszę się od niego czegoś dowiedzieć. Być może będę musiał nakłonić go, żeby
zabrał mnie w pewne miejsce.
- Dokąd?
- Znalezć Wieżę. - Rewolwerowiec przytrzymał papieros nad kloszem lampy i zaciągnął się;
dym uleciał wraz ze zrywającą się nocną bryzą. Jake przyglądał mu się. Na jego twarzy nie widać
było strachu ani ciekawości; na pewno nie widać było entuzjazmu. - w związku z tym wyruszam jutro
w dalszą drogę - podjął po chwili rewolwerowiec. - Będziesz musiał pójść ze mną. Ile zostało tego
mięsa?
- Tylko trochę.
- Kukurydzy?
- Mało.
Rewolwerowiec pokiwał głową.
- Jest tu jakaś piwnica?
- Tak. - Jake wlepił w niego wzrok. yrenice jego oczu urosły do wielkich, kruchych
rozmiarów. - Pociąga się za kółko w podłodze, ale ja tam nie zejdę. Boję się, że pęknie drabina i nie
zdołam wspiąć się z powrotem, i brzydko tam pachnie. To jedyne miejsce, w którym czuć jakiś
zapach.
- Wstaniemy wcześnie i zobaczymy, czy nie ma tam czegoś, co warto by zabrać, a potem
spadamy stąd.
- Dobrze - zgodził się chłopiec. - Cieszę się, że nie zabiłem cię, kiedy spałeś - dodał po
chwili. - Mam widły i namyślałem się, czy przypadkiem tego nie zrobić. Ale nie zrobiłem tego i teraz
nie będę się bał, idąc spać.
- Czego miałbyś się bać?
Chłopiec posłał mu posępne spojrzenie.
- Duchów. Albo tego, że on tu wróci.
- Człowiek w czerni? - zapytał rewolwerowiec.
- Tak. To zły człowiek?
- To zależy, po której jesteś stronie - odparł obojętnym tonem rewolwerowiec, po czym wstał
i rzucił papierosa na ziemię. - Idę spać.
Chłopiec spojrzał na niego nieśmiało.
- Czy mogę spać razem z tobą w stajni? - zapytał.
- Oczywiście.
Rewolwerowiec zatrzymał się na schodku i spojrzał w górę. Chłopiec stanął obok niego. Na
niebie widać było Gwiazdę Polarną i Marsa. Rewolwerowiec miał wrażenie, że jeśli zamknie teraz
oczy, usłyszy kumkanie pierwszych wiosennych żab (i być może ospały stukot piłek, przy którego
akompaniamencie odziane tylko w koszule damy ze Wschodniego Skrzydła grały w zapadającym
zmierzchu w Krokieta), że poczuje zielony, prawie letni zapach dworskich łąk po pierwszym
koszeniu, że dostrzeże Aileen, wychodzącą zza żywopłotu.
Takie dumanie o przyszłości nie było w jego stylu.
Odwrócił się i podniósł lampę.
- Chodzmy spać - powiedział i ruszyli razem do stajni.
Nazajutrz rano przeszukał piwnicę.
Jake miał rację; pachniała nieładnie. Dobiegał z niej wilgotny bagnisty odór, od którego
zrobiło mu się niedobrze i zakręciło lekko w głowie po aseptycznej bez wonnej pustyni i stajni. Odór
kapusty, rzepy i kompletnie przegniłych ziemniaków z długimi ślepymi oczkami. Drabina wydawała
się jednak całkiem solidna i zszedł po niej na dół.
Pod nogami miał klepisko, głową dotykał niemal belek sufitu. Tu na dole żyły pająki -
niepokojąco duże, z cętkowanymi szarymi odwłokami. Wiele z nich uległo mutacji; niektóre miały
oczy na szypułkach, inne nawet po szesnaście nóg.
Rewolwerowiec rozejrzał się, czekając, aż oczy przywykną do mroku.
- Wszystko w porządku? - zawołał nerwowo Jake.
- Tak. - Rewolwerowiec spojrzał w róg piwnicy. - Są tutaj puszki. Poczekaj.
Podszedł ostrożnie do starej skrzynki z odsuniętym bokiem i zajrzał do środka, w puszkach były
warzywa - zielona i żółta fasolka, a w trzech wołowina.
Nabrał ich, ile zdołał, po czym wspiął się do połowy drabiny i podał Jake'owi, który ukląkł,
żeby je odebrać. Rewolwerowiec wrócił po więcej.
Dopiero za trzecim razem usłyszał stęknięcie w fundamentach.
Odwrócił się i ogarnęło go przerażenie rodem ze złego snu, uczucie bezsilności i awersji,
niczym podczas seksu w wodzie - jedno tonące w drugim.
Fundamenty zbudowano z wielkich bloków piaskowca, które, kiedy zajazd był nowy,
prawdopodobnie do siebie równo przylegały, lecz teraz powykrzywiały się pod najdzikszymi kątami.
Zciana pokryta była dziwnymi meandrycznymi hieroglifami, z miejsca, gdzie przecinały się dwie
głębokie szczeliny, sypał się cieniutki strumyczek piasku, tak jakby coś po drugiej stronie próbowało
się z bolesną, nieudolną gorliwością odkopać.
Stęknięcie rozległo się ponownie, tym razem głośniejsze, i po chwili całą piwnicę wypełnił
hałas, nieludzki jęk przeszywającego bólu i złowrogiego wysiłku.
- Wyjdz! - wrzasnął Jake. - O Jezu, niech pan stamtąd wyjdzie.
- Uciekaj - polecił mu spokojnie rewolwerowiec.
- Wyjdz! - zawołał ponownie Jake. Rewolwerowiec nie odpowiedział. Prawą ręką dotknął
kabury.
W ścianie była teraz dziura, dziura wielkości monety. Przez kurtynę własnego lęku słyszał tupot
stóp uciekającego Jake'a, a potem piasek przestał się sypać. Stękanie umilkło, ale słychać było
równy, wysilony oddech.
- Kim jesteś? - zapytał rewolwerowiec. Bez odpowiedzi.
- Kim jesteś, Demonie? - zapytał w Wysokiej Mowie Roland i w jego głosie zabrzmiała
dawna, grzmiąca moc rozkazu. - Mów, jeśli potrafisz mówić. Mam mało czasu; moje ręce tracą
cierpliwość.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]