[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się grupy najwierniejszych fanatyków, mogą przynajmniej na razie odłożyć między
bajki marzenia o możliwości finansowania się samemu. Jednak ostatnio coś drgnęło. Swój
największy kryzys liga przeżyła w roku 1990/91. Wówczas to spotkanie w którym
zadecydowało się ostatecznie, że tytuł przypadnie futbolistom Zagłębia Lubin - z Zawiszą
Bydgoszcz na olbrzymim, lubińskim stadionie obejrzało 12 tysięcy ludzi, co było
niezagrożonym rekordem frekwencji w tamtym sezonie. Duże zainteresowanie
poczynaniami piłkarzy w Olsztynie, Płocku, Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku
daje podstawy do lekkiego optymizmu. Coraz częściej zdarzają się pojedyncze mecze na
które przybywa masa widzów. Takie spotkania jak Lech - Legia (10 tyś.), Stomil - Górnik
(18), Widzew Legia (16) z jesieni 1994, pełny stadion na decydującym o zdobyciu
tytułu mistrzowskiego przez Legie, meczu ze słabiutkim Rakowem wiosną 1995, czy Lech
- Legia (16), Widzew - Legia (16), Wisła - Cracovia (15, mimo że to druga liga) czy wciąż
pełne trybuny Stomilu jesienią 1995 pozwalają spojrzeć z nadzieją w przyszłość. Futbol
po prostu się obronił. W momencie największego kryzysu, gdy o transmisji telewizyjnej
ze spotkań ligowych nie było nawet mowy, frekwencje rzędu kilku tysięcy płacących za
bilety ludzi, można było spotkać jedynie na nielicznych koncertach. Liga gra co tydzień.
Telewizja nie może sobie pozwolić na odpuszczenie okazji przyciągnięcia przed ekrany
chętnych do oglądania ligowej młócki (czyli odbiorców reklamy, za które ogłoszeniodawcy
płacą), wiec będzie pokazywać futbol w znacznie szerszym wymiarze. To z kolei będzie
napędzać widzów na trybuny. Kluby będą miały więcej czystej, żywej gotówki. Skórokopy
będą szybciej biegać za piłką, nie tylko z chęci pokonania rywala, lecz z tej prostej
przyczyny, że na ich miejsce w każdej chwili będzie czyhał kolejny futbolista, chcący za-
robić To uatrakcyjnia rozgrywki.
Wbrew pozorom, przynajmniej w naszych warunkach, widz jest najpoważniejszym
sponsorem klubu. Nie oszukujmy się. Jeśli poczynania piłkarzy, koszykarzy czy jakichś
innych sportowców nie znajdą zainteresowania wśród publiczności, nie mają szans
powodzenia. Nie znajdzie się sponsor, który wyłoży na drużynę swoje pieniądze w ilości
wystarczającej na wyczyn wysokich lotów. Przypadek Romanowskiego w Legii jest - jak
wskazuje praktyka - ewenementem. Ostatnio ludzie zaczęli chodzić na żużel. Jednak
wobec nikłego zainteresowania tym sportem w świecie, fala ta powoli opada. Sezon
1994/95 był także renesansem koszykówki. Już nie tylko sala Nobilesu Włocławek pękała
w szwach. Nadkomplety w Pruszkowie, Stargardzie Szczecińskim, Przemyślu, dają do
zrozumienia, że ludzi można zainteresować sportem. Przyjście dwóch bambusów"
wystarczyło do zaludnienia uprzednio opustoszałej w czasie występów Lecha hali Areny w
Poznaniu. Coraz więcej ludzi w szalikach o barwach klubowych można dostrzec chodząc
zimą czy jesienią po ulicach Gdyni, Poznania. Czas, w którym jeśli coś nie było pokazane
w telewizji państwowej, nie mogło być zobaczone, powoli mija. Jednym z wymogów
przyznawania koncesji chcącym wejść na rynek telewizjom Krajowa Rada Radiofonii
uznała wysoki procent programów rodzimej produkcji. Sport pasuje do tego jak znalazł.
Mecze, które przecież można pokazywać w nieskończoność, stosunkowo małym nakładem
kosztów, zyskują tym samym na wartości dla stacji nadawczych.
Publiczność jest najważniejszym sponsorem prawie wszędzie. To prawie" rezerwuję dla
takich mecenasów jakim jest Bayer dla klubu z Le-yerkusen. Dla reszty brak publiki
oznacza zagładę finansową. Z drugiej strony frekwencyjnego sznurka jest CF Barcelona,
klub żyjący tylko z widzów. No może nie tylko, lecz nacisk opinii jest tam tak duży, że
Barca" do tej pory nie ma żadnej reklamy na koszulkach.
Trener Romuald Szukiełowicz lubi mieć wolne soboty. Wiec tam, gdzie jest, decyduje o
dosyć dziwnych porach rozgrywania spotkań. Gdy był po raz pierwszy szkoleniowcem
wrocławskiego Zląska, wynalazł sobie sobotnie przedpołudnia. Trzymał się tego pózniej w
Szczecinie, będąc pierwszym po Bogu w Pogoni, w Zawiszy i w Lechu Poznań. Oczywiście
nie zawsze, ale gdy tylko mógł, to tak kombinował, by mieć wydłużane weekendy. Na to
samo pozwolił sobie kotwicząc ponownie we Wrocławiu. Lekko licząc, z powodu tej
niezbyt optymalnej pory rozgrywania dwóch spotkań poszło w niwecz sto baniek.
Spytałem pomysłodawcę na konferencji pomeczowej, kto by! inicjatorem tak
racjonalnego podejścia do rzeczywistości. Hardo odpowiedział, że on sam. Kilka tygodni
pózniej na innej pomeczowej konferencji stwierdził, że cieszy się ze zwycięstwa, które
pozwoli na przetrwanie zimy w lepszych nastrojach, gdyż wierzy, że zaowocuje ono
większą frekwencją na meczach we Wrocławiu. Podkreślał również, że choć zespól dołuje,
jednak ma jedną z wyższych średnich widzów na mecz w lidze. Szybko przejrzał na oczy.
Dla niektórych frekwencja na meczach jest nie tylko ilością główek na stadionie. Lechia
to my stwierdził kiedyś Grabarz, fanatyk gdańskiej Le-chii mając na myśli kibicowskie
bractwo. Lechia to ludzie, którzy przychodzą na trybuny. Nie kontraktowi piłkarze czy
działacze, którym trzeba wciąż patrzeć na ręce.
Ma rację. Czym byłaby warszawska Legia bez ludzi na trybunach, chodzących na każdy
mecz, czy pogoda, czy słota. AKS czy Widzew, Lech czy Wisła, Zląsk lub Cracovia. Te
kluby nie byłyby tym, czym są, gdyby nie zasiadający na trybunach. Czasem publika
rozrabia, ale to już zupełnie inna historia. Są dwa sposoby utrzymania klubu sportowego
(lub zarabiania na sporcie przez indywidualnych zawodników). Znalezienie możnego
sponsora i zapełnienie trybun widzami płacącymi za bilety. Jest jeszcze sposób trzeci,
dostępny jedynie klubom i to pod warunkiem, że w danej dyscyplinie jest popyt na
zawodników. Można ich szkolić i odsprzedawać. Innych sposobów, zakładając że się nie
kombinuje, po prostu nie ma.
Sponsor jest najłatwiejszym wyjściem z sytuacji, jednak znalezienie go jest sztuką nie
lada. Poza tym sponsor sponsorowi nierówny. Jeden pokrywa kilkadziesiąt procent
kosztów utrzymania sportowca (zespołu), drugi zadowala się wyłożeniem drobnej sumy,
czy zapewnieniem strojów drużynie. W cenie są ci pierwsi. Umiejętność ich pozyskania to
sztuka jeszcze trudniejsza, niż samo osiągnięcie wyniku w sporcie, na który się pieniądze
zbiera.
Wydawać się może, że najprościej jest zagnać widzów na trybuny. Jak pokazują
doświadczenia, w Polsce i to nie jest takie łatwe. Choć piłka nożna jest pod tym
względem społecznym fenomenem i na pierwszoligowy futbol nie można nagonić tylu
widzów, by pieniądze z biletów mogły stanowić podstawę utrzymania sekcji. Nawet w
najlepiej prosperujących pod względem frekwencji klubach. Jakoś radzi sobie w Polsce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]