[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Oczy ich spotkały się, potem zamgliły. Angrek rozpostarł skrzydła
i sztywno zrobił krok w jej kierunku.
Z krótkim okrzykiem, prawie łkaniem Guntra odwróciła się i uciekła.
Angrek spojrzał za nią, cisnął drewnem o ziemię i zaklął.
- Co u diabła? - zapytał Wace.
Angrek uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Duchy - wymamrotał. - To na
pewno duchy... duchy niespokojne wszystkich grzeszników, którzy kiedy-
kolwiek chodzili po tym świecie. Wpierw nawiedziły Drakhonów, a teraz
przyszły nas prześladować!
Dwie inne sylwetki zamajaczyły w drzwiach, otwartych na oścież w tę
krótką jasną noc wczesnego lata. Weszli. Nicholas van Rijn i Herold Tolk.
- Jak leci, mój chłopcze? - zahuczał van Rijn. W zębach obracał mary-
nowaną cebulę; wymizerowanie, które dotknęło Eryka czy nawet Sandrę, na
nim się nawet nie zaznaczyło. No, ale, pomyślał gorzko Wace, stary grubas
ręki do pracy nie przyłożył. Jedyne czym się zajmował, to łażenie po okolicy,
rozmowy z dowódcami Lannachów i skargi, że prace nie posuwają się na-
przód dość szybko.
- Powoli, proszę pana. - Młody człowiek ugryzł się w język nie ważąc
się na słowa, które cisnęły mu się na usta: Ty opasła pijawko, czy masz za-
miar dostać się do domu poprzez moją pracę i myślenie, a potem zbyć mnie
posadą pośrednika na innej zabitej dechami planecie?
- Trzeba więc je przyśpieszyć - rzekł van Rijn. - Nie możemy czekać tak
długo, ani ty ani ja.
Tolk przyjrzał się uważnie Angrekowi. Rękodzielnik wciąż jeszcze dy-
gotał i szeptał zaklęcia. - Co się stało? - zapytał Herold.
- To ten szatański wpływ Drakhonów - Angrek zasłonił oczy.
- Heroldzie - wyjąkał - Guntra z Enklannu była tu przed chwilą i przez
jakiś czas... pożądaliśmy się nawzajem.
Tolk miał minę poważną, lecz przemówił bez wyrzutu w głosie.
- To już się u wielu zdarzało. Musisz to opanować.
- Ale co to jest, Heroldzie? Choroba? Zrządzenie losu? Co ja takiego
uczyniłem?
- Spotykano już te nienaturalne porywy - powiedział Tolk. - Występują
one co jakiś czas u większości z nas. Lecz oczywiście o tym się nie mówi;
trzeba je opanowywać, a najlepiej potem w ogóle zapomnieć, że coś takiego
miało miejsce. - Zmarszczył groznie twarz. - Ostatnio takie odruchy zdarzają
się częściej niż zwykle, nie wiem dlaczego. Wracaj do pracy i unikaj kobiet.
Angrek westchnął ciężko, podniósł swój kawał drewna i dotknął ra-
mienia Eryka. - Chciałem się poradzić; to drewno ma chyba nieodpowiedni
kształt do moich potrzeb...
Tolk rozejrzał się. Dopiero co wrócił z dalekiej podróży, w czasie któ-
rej obleciał kraj niosąc wieści rozproszonym klanom. - Wiele tu zrobiono -
powiedział.
- Ja - zgodził się łaskawie van Rijn. - To utalentowany konstruktor, ten
mój młody przyjaciel. Lecz w końcu faktor na nowej planecie powinien, do
cholery, być dobrym fachowcem.
- Niezbyt dobrze rozumiem szczegóły jego planów.
- Moich planów - poprawił van Rijn nieco urażony. - To ja mu mówię,
żeby zrobił broń. On ją tylko wykonuje.
- Wszystko? - zapytał Tolk sucho. Obejrzał szkielet skomplikowanego
urządzenia. - Co to jest?
- Powtarzalny miotacz pocisków, karabin maszynowy, powiedzmy.
Popatrz tu: ten wahacz obraca zębate koło zamachowe. Pociski podawane są
taśmą do koła, o tak, i szybko wyrzucane - nim zdołasz okiem mrugnąć już
dwa, trzy polecą. Koło zamontowane jest na obracającej się podstawie, by
można je było ustawić we wszystkich kierunkach. To stary pomysł, zdaje się,
że jakiś Miller czy de Camp dawno temu zbudował je po raz pierwszy. Ale
w bitwie piekielnie trudno jest mu stawić czoła.
- Doskonałe - pochwalił Tolk. - A tamto?
- To jest balista. Przypomina katapulty Drakhonów, ale jest jeszcze
lepsza. Ta miota wielkie kamienie by rozbijać mury lub zatapiać łodzie.
A tu... ja. - Van Rijn uniósł z ziemi tarczę, którą przyniosła Guntra. - Nie wy-
gląda to może imponująco, ale według mnie ważniejsze jest od wszystkich
innych maszyn. Wojownik nosi to na grzbiecie.
- Mmm... tak, widzę, gdzie mocuje się rzemienie... służy do ochrony
przed pociskami miotanymi z góry, co? Ale nasz wojownik nie uleci mając to
na grzbiecie.
- I o to chodzi! - ryknął van Rijn. - O to chodzi, godverdomme! To wła-
śnie problem mieszkańców Diomedesa. Goele grutten! Jak można prowa-
dzić prawdziwą wojnę mając tylko lotnictwo? Tu, w Salmenbroku zmarno-
wałem wiele dni wbijając w tępe łby oficerów, że to właśnie piechota zajmuje
pozycje i broni ich, verrekl Teraz oficerowie muszą wbić to do łbów żołnie-
rzom i wyćwiczyć... donders! Nie ma dość czasu! Przez tych kilkadziesiąt dni
muszę zrobić coś, na co trzeba lat!
Tolk skinął głową, niemal machinalnie. Nawet Trolwen potrzebował
czasu i argumentów nim pojął ideę sił bojowych, których główna część zosta-
ła celowo zmuszona do działań wyłącznie na ziemi. Pomysł był zbyt obcy.
Lecz Herold przyjął go bez słowa. - Pojmuję twoje rozumowanie - rzekł tyl-
ko. - Ci, którzy zajmują fortece, stanowią o tym, kto włada Lannachem.
Ufortyfikowane miasta dominują nad regionami wiejskimi, skąd pochodzi
żywność. Aby zaś odebrać miasta, musimy się do nich wedrzeć.
- Mądrze myślisz - pochwalił van Rijn. - Na Ziemi historia zna wiele
Narodów, które długo musiały się uczyć, że sama przewaga w powietrzu
zwycięstwa jeszcze nie daje.
- Pozostaje jeszcze ognista broń Drakhonów - rzekł Tolk. - Co masz
zamiar jej przeciwstawić? Cała moja misja przez te ostatnie dni polegała
głównie na namawianiu odległych klanów, by przyłączyły się do nas. Dałem
im twoje słowo, że będzie ochrona przed ogniem, że będziemy nawet mieli
własne miotacze płomieni i bomby ogniste. Mam nadzieję, że mówiłem
prawdę.
Rozejrzał się wokoło. Stary młyn przemieniony w prymitywną fabrykę
był tak wypełniony robotnikami, że poza nimi niewiele więcej było widać.
Niedaleko prosta tokarka nieco ulepszona przez Eryka wytwarzała drzewce
włóczni i rękojeści toporków. Inna maszyna, szlifierka, była mu dotąd nie-
znana: produkowała ostrza toporków i podobne elementy, nie tak dokładnie
jak ręcznie, ale za to w znacznie większych ilościach. Młot mechaniczny
kształtował odpryski krzemienia i obsydianu w tnące ostrza, piła tarczowa
cięła drewno, inna maszyna skręcała liny szybciej niż oko mogło to dostrzec.
Wszystkie maszyny były napędzane pasami transmisyjnymi przez wielkie
koła młyńskie; cała ta konstrukcja była dziwacznie poskładana
i pogmatwana, lecz wyrzucała z siebie sprzęt wojenny szybciej niż Lanna-
chowie mogliby go zużywać. Całe skrzynie wypełniały się gotowym uzbroje-
niem.
- To nadzwyczajne - powiedział Tolk - i trochę przerażające.
- Wprowadziłem tu nowy styl życia - rzekł van Rijn wylewnie. - Nie
chodzi tylko o jedną czy drugą maszynę, które i tak nieodwracalnie wpłyną
na wasze dzieje. Chodzi o podstawową ideę przeze mnie wprowadzoną: pro-
dukcję masową.
- Ale ogień...
- Wace zaczął już robić dla nas broń ognistą. Siarkę znaleziono nieda-
leko góry Oborch; są także niezłe zródła ropy naftowej. Destylacja: to jeszcze
jedna umiejętność, którą posiedli Drakhonowie, a wy nie. Teraz zmajstru-
jemy sobie własne zapalaczki.
Van Rijn zmarszczył brwi. - Ale jedno jest niestety prawdą, przyjacie-
lu. Nie mieliśmy czasu nauczyć waszych wojowników, jak powinni używać
tego sprzętu. Wkrótce będę głodował; wkrótce wasze kobiety będą silnie
brzemienne i trzeba będzie gromadzić żywność. - Wydał teatralne wes-
tchnienie. - Ja jednak będę już dawno martwy nim wy zaczniecie naprawdę
cierpieć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]