[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Saniami, by następnie pozyskać sobie pomoc ich załogi (której, jak się wydaje, byłem kiedyś członkiem).
Postanowiłem sam tropić napastników, chociaż, jak powiadam, wcale nie jestem przekonany, czy była to
słuszna decyzja. Gdybym jednak szedł nadal za Wielkimi Saniami, mógłbym dogonić je zbyt pózno tak, to
bardzo ważny punkt. Bez żagla, nawet po szlaku, poruszałbym się z pewnością nie prędzej, niż idąc śladem
istot, które nas napadły.
Poza tym obawiam się i powinienem zdać sobie dobrze sprawę ż tych obaw tego, czego mógłbym się
dowiedzieć, doścignąwszy wreszcie Wielkie Sanie. Gdyby zaginął jeden z członków załogi, z pewnością szybko
by to zauważyli i zmienili kurs, albo wysłaliby wyprawę ratunkową. Z tego, co wiedziałem wynikało, że nic
takiego nie miało miejsca. Równie dobrze mogło się okazać, że zostałem wypędzony za jakąś zbrodnie, albo,
jak powiedziała Cim, że przywłaszczyłem sobie to ubranie, a wraz z nim osobowość, która do mnie nie należała
i do której nie miałem żadnego prawa.
Właściwie już nic więcej nie mam do dodania. Szedłem ich tropem na północ, przez coraz bardziej
pagórkowatą okolice/ ponieważ jednak jestem bardzo osłabiony, wątpię, żebym przebył więcej niż jakieś
dziesięć kilometrów. W kilku miejscach napotykałem na świeże ludzkie ślady, ale nikogo nie widziałem. Nie
mam żywności. Aha, wziąłem ze sobą broń Cim, magiczną pałkę. Wygląda po prostu jak kawał prostego kija o
długości około pół metra i może dwucentymetrowej średnicy. Uchwyt jest jasno-brązowy jak w kuszy, którą
kiedyś miałem i ma rzemienną pętle do założenia na dłoń. Drugi koniec jest koloru czarnego i jest na nim
osiem czy dziesięć jakby krótkich kolców, prawie zupełnie białych. Nie używałem jej jeszcze i uważam bardzo,
by nie dotknąć czarnego końca.
smy dzień. Nie wiem, czy tak jest rzeczywiście; nie ma tutaj ani dnia, ani nocy. Którykolwiek by to
zresztą był, musze już zatrzymać się i odpocząć. Opowiem o tym, co się wydarzyło, aczkolwiek jest bardzo
prawdopodobne, że będę martwy, zanim zdołam dokonać następnego nagrania.
Wczoraj przerwałem marsz póznym popołudniem. Przygotowałem sobie schronienie w zaroślach i
rozpaliłem małe ognisko, które zgasło zanim jeszcze udało mi się zasnąć. Byłem zbyt osłabiony, by cokolwiek
robić, toteż przygotowałem się na to, że w nocy zjawi się po mnie śmierć.
Kiedy mimo wszystko obudziłem się dzisiaj rano, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem była śnieżna małpka
przyglądająca mi się z oddalonej o jakieś dwadzieścia metrów gałęzi. Rzuciłem w nią pałką, czując przy tym,
jakby coś grzebało mi pazurami w mojej ranie. Dopisało mi szczęście, bowiem udało mi się trafić. Podskoczyła,
jakby mocno zdziwiona i przeniosła się trochę dalej. Po mniej więcej pół minucie zauważyłem, że ma kłopoty z
utrzymaniem się na gałęzi, a po następnej pół minucie zsunęła się na ziemie. Próbowała jeszcze uciekać, ale po
chwili padła na śnieg. Kiedy do niej dotarłem, jeszcze żyła; patrzyła na mnie błagalnie swymi małym j oczkami,
po czym wzrok jej zmętniał, ruchy zamarły, a wargi w ostatnim grymasie odsłoniły drobne zęby.
Tak się niefortunnie złożyło, że małpka spadła, ale magiczna pałka nie. Zaklinowała się w rozdwojeniu
gałęzi gdzieś sześć czy siedem metrów w górze i musiałem cisnąć w nią chyba z tuzin kuł śnieżnych, zanim
udało mi się ją wreszcie strącić. Jedząc małpkę, pociąłem pozostałą mi jeszcze cześć żagla na wąskie, długie
paski i splotłem z nich linkę, której jeden koniec uwiązałem do pętli przy rękojeści pałki.
Mam nadzieje, że pozwoli mi to uniknąć ryzyka postradania pałki, chociaż nie miałem jeszcze okazji
wypróbować mego pomysłu.
Małpka okazała się tak chuda, że nie miało sensu pozostawianie czegokolwiek na pózniej. Zjadłem, co
się dało, po czym ruszyłem w poszukiwaniu śladów porywaczy. W nocy wiatr nie wiał zbyt mocno, toteż nie
miałem większych kłopotów z ich znalezieniem, jako że były niemal równie dobrze widoczne, jak poprzedniego
dnia. Pamiętam, że idąc noga za nogą usiłowałem sobie wmówić, że czuje się znacznie lepiej niż wczoraj i że
będę mógł przebyć większą odległość ale to nie była prawda. Byłem nawet trochę słabszy. Nie przeszedłem
jeszcze nawet kilometra, kiedy zdałem sobie sprawę, że niebawem będę musiał odpocząć i że jeśli raz się
zatrzymam, to potem, wystawiony wśród gołych skał na podmuchy lodowatego wiatru, mogę nie mieć już sił,
by ruszyć dalej.
Miałem już właśnie zacząć rozglądać się za czymś, co mogłoby posłużyć mi jako schronienie, kiedy
zobaczyłem, że ślady istot, za którymi podążałem, nikną w miejscu, o jakie mi właśnie chodziło, a mianowicie
w otwierającej się w skalistym zboczu szczelinie. Pomyślałem, że spędzili tu noc, ale w chwili, kiedy
zagłębiałem się w ciemność wypełniającą przestrzeń miedzy kamiennymi ścianami uświadomiłem sobie, że nie
było nigdzie widać śladów wskazujących na to, żeby stąd wychodzili.
Szczelina, która, jak z początku przypuszczałem, mogła mieć metr albo dwa głębokości, w
rzeczywistości zdawała się nie mieć końca, zamieniając się wkrótce w schodzący w dół, skalny korytarz.
Po dwudziestu krokach wszelkie światło znikło. Wyciągnąłem z kieszeni zapalniczkę, po czym
natychmiast ją schowałem, obawiając się, że mogą mnie zobaczyć. Widok, jaki błysk światła utrwalił na mojej
siatkówce, był dosyć niepokojący: korytarz, szeroki i wysoki na piętnaście do dwudziestu metrów, biegł prosto
przed siebie, z sufitu zwisały stalaktyty, zaś na jego podłodze , pokrytej, jak mi się wydawało, ubitą gliną,
leżały liczne kamienie i stały kałuże wody.
Szedłem przez dłuższy czas przed siebie, aż wreszcie byłem pewien, że minąłem odcinek, który
widziałem. Nic się nie zmieniło z wyjątkiem temperatury powietrza, która była tutaj wyraznie wyższa. Po chwili
rozpiąłem górę kombinezonu.
Zmiany brak wszechobecnego do tej pory zimna i dziennego światła nie pozostały bez wpływu na
mój stan psychiczny. Byłem zdezorientowany i to się nie zmieniło do chwili obecnej, ale jednocześnie zdaje mi
się/ że zbliżyłem się wyraznie do Wielkich Sań, tak jakbym wkraczając do tego ukrytego przed światem
miejsca, wrócił w jakiś sposób do życia, jakie prowadziłem, zanim Wiggikki znalezli mnie w śnieżnej zaspie.
Naprawdę trudno opisać to uczucie. Mam wrażenie, jakbym znał doskonale moje możliwości i ograniczenia,
jakbym wiedział co mogę zrobić, a czego już nie dam rady. Jestem teraz pewien, że rana w mojej piersi,
aczkolwiek jeszcze bardziej bolesna niż dotąd, mnie nie zabije i ta pewność kłóci się w sposób wyrazny z tym,
co mówi zdrowy rozsądek. Jednocześnie bardziej, niż do tej pory boje się istot, które porwały Cim, natomiast
znacznie mniej śmierci, która przestaje być dla mnie tym, czym była na zewnątrz, czyli uosobieniem wszelkiego
możliwego zła. Ale nie skończyłem jeszcze mojej relacji.
Szedłem wiec w zupełnej ciemności naprzód, dotykając ręką ściany i ostrożnie badając grunt wysuniętą
przed siebie stopą zanim decydowałem się na kolejny krok. Było to bardzo meczące, toteż po jakimś czasie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]