[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cznic w ciągu piętnastu sekund. Tak więc, jeśli nawet w połowie drogi zacznie biec...?
Wysunął prawą stopę, potem lewą i znowu prawą. Szedł przez pustą szosę.
Nawet gdyby ulica była całkowicie pusta, nie miałby pewności, że przejdzie bez-
piecznie, albowiem samochód mógł się nagle ukazać zza wzniesienia, cztery przecznice
dalej, i nadlecieć, nim się zdąży dwanaście razy odetchnąć.
Postanowił nie liczyć kroków. Nie patrzył ani w lewo, ani w prawo. Zwiatło lamp łu-
kowych wydawało się równie jasne i zdradzieckie jak południowe słońce i niemniej
upalne.
84
Nasłuchiwał dzwięku samochodu nabierającego szybkości o dwie przecznice da-
lej z prawej strony. Jego ruchome reflektory skakały gwałtownie na wszystkie strony
i uchwyciły Montaga.
Idz dalej.
Montag skurczył się, przycisnął mocniej książki i wytężył wolę, by nie zlodowacieć
ze strachu. Instynktownie przebiegł kilka kroków, potem wykrzyknął głośno do siebie
i zmusił się, by dalej iść wolno. Był w połowie ulicy, lecz ryk motoru wznosił się w coraz
wyższej tonacji, gdy samochód zwiększał szybkość.
Policja, oczywiście. Widzą mnie. Ale teraz powoli, powoli, spokojnie, nie odwracaj
się, nie patrz, nie wyglądaj na zainteresowanego. Idz, tak właśnie trzeba, idz, idz.
Samochód pędził. Samochód ryczał. Samochód zwiększał szybkość. Samochód ję-
czał. Samochód huczał jak piorun. Samochód nadlatywał. Nadlatywał jak świszczą-
cy pocisk wystrzelony z niewidocznej strzelby. Robił sto dwadzieścia mil na godzinę.
Zbliżał się do stu trzydziestu mil. Montag zacisnął zęby. Gorąco pędzących reflektorów
paliło jego policzki, tak się przynajmniej zdawało, kłuło jego powieki i pokrywało kwa-
śnym potem całe jego ciało.
Zaczął bełkotać idiotycznie i gadać do samego siebie i wreszcie załamał się, i ruszył
biegiem. Wyciągał nogi, jak mógł najdalej. Boże! Boże! Upuścił książkę, zawahał się,
o mało nie zawrócił, zmienił zamiar, skoczył naprzód wrzeszcząc w betonowej pust-
ce. Samochód pędził za swym uciekającym żerem, był już w odległości dwustu stóp, stu
stóp, dziewięćdziesięciu, osiemdziesięciu, siedemdziesięciu. Montag biegł chwytając po-
wietrze, wymachując rękami, wyrzucając nogi w górę i w dół, coraz bliżej, krzycząc, wo-
łając, oczy miał rozpalone do białości, a głowa szarpała się, by przeciwstawić się poły-
skującemu żarowi. Samochód został połknięty przez własne światło, był teraz lecącą po-
chodnią tylko dzwiękiem i płomieniem. Już prawie go dotykał!
Potknął się i upadł.
Już po mnie! Wszystko się skończyło!
Lecz upadek Montaga rozstrzygnął wszystko. Na moment przed uderzeniem rozsza-
lały samochód odchylił się małym łukiem. Już go nie było. Montag nie ruszał się, roz-
krzyżowany, z głową na betonie. Doleciał go huragan śmiechu wraz z błękitnymi spali-
nami samochodu.
Jego prawa dłoń leżała przed nim wyciągnięta płasko. Kiedy ją podniósł, ujrzał na sa-
mym koniuszku środkowego palca delikatny, szeroki może na jedną szesnastą cala czar-
ny ślad, gdzie opona dotknęła go przy mijaniu. Z niedowierzaniem popatrzył na tę czar-
ną kreskę, wstając na nogi.
To nie była policja, pomyślał.
Popatrzył na bulwar. Był teraz czysty. Samochód pełen dzieci w różnym wieku. Bóg
wie, prawdopodobnie od dwunastu do szesnastu lat. Jechały z gwizdaniem, wrzaskiem,
85
piskiem, ujrzały człowieka, bardzo niezwykły widok, człowieka idącego pieszo, rzad-
kość niesłychana i po prostu powiedziały wykończmy go , nie wiedząc, że był zbie-
giem, panem Montagiem, po prostu grupka dzieci o zlodowaciałych od wiatru twa-
rzach, dzieci, które wyjechały sobie w nocy, by przelecieć pięćset lub sześćset mil w kilka
księżycowych godzin, a przybycie do domu lub nieprzybycie o wschodzie słońca, w sta-
nie żywym czy martwym właśnie było przygodą.
Zabiliby mnie, myślał Montag, chwiejąc się na nogach i dotykając rozciętego policz-
ka. Bez żadnego powodu byliby mnie zabili.
Szedł ku odległemu chodnikowi rozkazując każdej stopie, by się podnosiła i opusz-
czała. Jakimś cudem podniósł rozsypane książki, nie mógł sobie przypomnieć, żeby się
schylał czy je dotykał. Przekładał je z ręki do ręki, jak gdyby trzymał przy pokerze kar-
ty, w których się nie mógł zorientować.
Ciekawe, czy to ci sami, co zabili Klarysę?
Urwał i nieświadomie powtórzył to znowu, bardzo głośno:
Ciekawe, czy to ci sami zabili Klarysę?!
Z krzykiem popędził za samochodem.
Z oczu ciekły mu łzy.
Ocaliło go to, że upadł. Kierowca tego wozu, widząc, że Montag leży, instynktownie
rozważył możliwość, że jeśli przejedzie przez ciało przy takiej szybkości, może wywró-
cić samochód wraz z jego pasażerami. Lecz gdyby Montag pozostał stojącym celem...?
Montag zatrzymał w sobie oddech.
Z dużej odległości na bulwarze, cztery przecznice dalej, samochód zwolnił, zakręcił
na dwóch kołach i teraz pędził z powrotem migając po niewłaściwej stronie ulicy, na-
bierając szybkości.
Lecz Montag już uciekł, ukryty w bezpiecznym ciemnym zaułku, do którego rozpo-
czął długą podróż, godzinę czy minutę temu? Stał drżąc wśród nocy, wyglądając, gdy
samochód mijał go pędem, a potem wyśliznął się znowu na środek szosy, z huraganem
śmiechu w powietrzu, i zniknął.
Poruszając się dalej w ciemności Montag widział helikoptery opadające ku ziemi jak
pierwsze płatki śniegu długiej, zbliżającej się zimy...
Dom był pogrążony w milczeniu.
Montag podszedł od tyłu, pełznąc wśród mokrego od rosy zapachu narcyzów i róż,
i mokrej trawy. Dotknął drzwi z siatką, stwierdził, że są otwarte, wśliznął się do środka,
nasłuchując poruszał się po ganku.
Pani Black, czy pani śpi? myślał. To niedobrze, lecz pani mąż robił to innym, nig-
dy nie pytał, nigdy się nie zastanawiał i nigdy nie martwił. A teraz, skoro jest pani żoną
strażaka, kolej na panią i pani dom za wszystkie domy, które pani mąż spalił, i ludzi, któ-
rych zniszczył bezmyślnie.
86
Dom nie odpowiadał.
Ukrył książki w kuchni i znowu wyszedł na uliczkę i popatrzył na dom, który spał
nadal, ciemny i spokojny.
W drodze przez miasto, gdy helikoptery trzepotały na niebie jak kawałki podartego
papieru, zadzwonił na alarm z samotnej budki telefonicznej obok zamkniętego na noc
sklepu. A potem stał w chłodnym nocnym powietrzu, czekając, aż w odległości usłyszał
głos syren pożarowych, zbliżających się coraz bardziej, i warczenie salamander, nadla-
tujących, by spalić dom pana Blacka, który był w pracy, zmusić jego żonę, by stała drżąc
w nocnym chłodzie, gdy dach wystrzeli płomieniami i runie w ogień. Lecz teraz jesz-
cze spała.
Dobranoc, pani Black, pomyślał.
Faber!
Następne stuknięcie, szept, długie oczekiwanie. Wreszcie, po minucie, małe świateł-
ko zabłysło wewnątrz małego domku Fabera. Po następnej przerwie tylne drzwi otwo-
rzyły się.
Stali patrząc na siebie w półmroku, Faber i Montag, jak gdyby nie wierzyli nawzajem
w swe istnienie. Wreszcie Faber poruszył się, wyciągnął rękę, chwycił Montaga, wciągnął
go do wnętrza, posadził na krześle, znów podszedł do drzwi i nasłuchiwał. Syreny jęcza-
ły w porannej dali. Wrócił i zatrzasnął drzwi.
Montag powiedział:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]