[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wystarczyło, że pomyślałam o Daphne, i za każdym razem trafiałam w środek tarczy.
Ciekawe, czy mogłabym używać psychometrii do innych celów, tak jak ona to sugerowała?
Jeszcze nie sprawdziłam. Wczorajsze dwie próby zabójstwa trochę wybiły mnie z rytmu.
- Co się dzieje, Gwen? - spytała pani Metis. - Coś cię gnębi?
Otworzyłam usta, żeby powiedzieć jej o SU V-ie, który niemal mnie przejechał, i o
tym, że ktoś strzelił do mnie w bibliotece antycznej - ale nie wyszedł z nich żaden dzwięk.
Czemu sama sobie nie poradzisz? - odezwał się złośliwy głos w mojej głowie. - Jesteś
wybrańcem Nike. Powinnaś sama umieć o siebie zadbać. Wszyscy wkoło to potrafią.
Racja. Daphne miała siłę walkirii i była znakomitą łuczniczką, a teraz lada dzień
dojrzeje jej magiczny talent, przydając jej jeszcze mocy. Logan, Kenzie i Oliwier jako
Spartanie umieli świetnie władać bronią i byliby w stanie zabić żniwiarzy wszystkim, co by
im wpadło w ręce, nawet jeśli wyglądałoby zupełnie niewinnie. Nawet Carson lepiej sobie
radził z mieczem niż ja, a był to najsympatyczniejszy, najłagodniejszy i najfajniejszy gość w
całej szkole.
Im dłużej byłam w akademii, tym bardziej chciałam upodobnić się do reszty.
Oczywiście, częściowo dlatego, że pragnęłam zostać zaakceptowana i nie być tylko Gwen
Frost, Cyganką dziwaczką. Częściowo dlatego, że chciałam sama sobie radzić, sama obronić
się przed żniwiarzami i potworami. Głównie jednak dlatego, że pragnęłam być takim
wojownikiem, jakiego spodziewała się po mnie Nike, wybrańcem, jakiego potrzebowała. No i
żeby mama i babcia, i w ogóle wszystkie przodkinie z rodziny Frostów były ze mnie dumne.
- Gwen? - powtórzyła pani Metis. - Nic ci nie jest?
W tej chwili podjęłam decyzję. Może niemądrą. Postanowiłam nic nie mówić o tym,
co zdarzyło się wczoraj. Nie mogę biec do pani Metis po pomoc, ilekroć mam kłopot. Jeśli
ściga mnie żniwiarz, to muszę zgadnąć, kto to jest, i sama się obronić. W końcu trochę
nauczyłam się walczyć, mam gadający miecz i cygański dar. Jakoś dam sobie radę, jak
zwykle.
Uśmiechnęłam się, udając, że nic się nie stało, i odparłam:
- Nie, nic mi nie jest. Chciałam tylko pani powiedzieć, że cieszę się na festyn zimowy.
Metis zmarszczyła brwi, jakby nie wierzyła, że tylko tyle mam jej do powiedzenia.
Posłałam jej więc jeszcze jeden radosny uśmiech i wybiegłam z klasy, zanim zdołała zadać mi
kolejne pytanie.
Rozdział 7
Następnego dnia wczesnym rankiem sterczałam wraz z innymi na górnym dziedzińcu,
trzęsąc się z zimna. Nie było lekcji, a profesorowie zajmowali się zaganianiem uczniów do
autobusów, które stały na parkingu za salą gimnastyczną. Miały nas zawiezć do Powder,
kurortu narciarskiego, gdzie organizowano festyn. No i zacznie się impreza. Hurrra!
Owinęłam się szczelniej czerwonym płaszczem w kratę i tupałam nogami, żeby się
rozgrzać. Daphne stała obok i rozmawiała z Carsonem o stokach, które zdobędą, jak tylko
dojedziemy. Walkiria ubrała się w różowy kombinezon narciarski i wełnianą różową czapkę
ozdobioną puszystym białym pomponem. Ja bym w tej czapce wyglądała jak idiotka, ale
Daphne było ładnie. No i oczywiście wszystko pasowało kolorystycznie, od torebki i
błyszczyku do ust po luksusowe walizki. Czasami odnosiłam wrażenie, że Daphne przesadza
z tym zgraniem barw.
Ja swoje rzeczy na weekend wepchnęłam do szarego worka marynarskiego, który
znalazłam w głębi szafy. Dżinsy, bluzy z kapturem, T-shirty z nadrukiem, swetry. Moja
odzież nie mogła się w ogóle równać z projektanckimi ciuchami Daphne. Wzięłam ze sobą
również kilka ulubionych komiksów, zapas słodyczy i - na wypadek, gdyby tajemniczy
żniwiarz znowu próbował mnie zabić - Wiktora.
Nie tylko ja obarczyłam się bronią. Niemal każdy miał ze sobą miecz lub sztylet. Ich
obecność zdradzały metaliczne zgrzyty dobywające się z bagaży ładowanych do autobusu. W
Akademii Mitu broń była również oznaką statusu społecznego pozwalającego poznać, jakim
jesteś wojownikiem, jaki masz talent magiczny i jaką moc.
Po długim staniu w kolejce wreszcie wsiedliśmy. Nie był to zwykły autobus szkolny.
Oczywiście, że nie. Bogatym dzieciakom z akademii należało się tylko to, co najlepsze. Taki
autobus mogłaby mieć gwiazda rocka: rozkładane pluszowe siedzenia, co trzeci rząd
plazmowe telewizory, z tyłu, koło toalety, minibarek, choć profesorowie pilnowali, żeby nikt
- przynajmniej na razie - nie pił nic silniejszego niż napoje gazowane. Wątpiłam, żeby zakaz
picia alkoholu był długo przestrzegany, bo dobrze słyszałam, ile osób w bibliotece szeptało o.
szalonych imprezach, które planują na weekend.
Daphne i Carson zajęli miejsca w połowie autobusu, tam, gdzie znajdują się cztery
fotele zwrócone przodem do siebie. Pocałowali się szybko i Daphne wyjęła z wielkiej torebki
mapę kurortu. Pochylili nad nią głowy i kontynuowali rozmowę na temat tego, który ze
stoków zaatakować na początek.
Usiadłam naprzeciw nich. Jeszcze nie ruszyliśmy, a już się czułam jak piąte koło u
wozu. Westchnęłam. Lubiłam patrzeć na Daphne i Carsona, naprawdę. Tworzyli ładną parę i
dobrze na siebie działali. Daphne pomagała Carsonowi wyjść ze skorupy, a on wpływał
łagodząco na niecierpliwy charakter mojej przyjaciółki. Ale widok ich razem tylko mi
przypominał, że nie mam chłopaka i że beznadziejnie kocham się w gościu, który wcale mnie
nie chce.
Jakby na potwierdzenie tych słów Logan wszedł do autobusu. Wyglądał jak zwykle
świetnie, w czarnej skórzanej kurtce, błękitnym swetrze i spłowiałych dżinsach.
Wyprostowałam się z nadzieją, że może, może mnie zobaczy, podejdzie i zajmie miejsce
obok. %7łałosne.
Zaraz za nim pojawiła się Savannah i zdusiła moją nikłą nadzieję. Logan wepchnął
torebkę Amazonki do przegródki na bagaż i usiadł. Doskonale widziałam ich ze swojego
miejsca. Rewelacja. Po prostu rewelacja.
Wstałam, otworzyłam klapę schowka, gdzie włożyłam swoje rzeczy, wyjęłam
komiksy oraz puszkę z resztką ciastek od babci, i przez dwie godziny czytałam o przygodach
Wonder Woman, Batmana i innych superbohaterów.
Początek jazdy minął spokojnie, ponieważ po tak wczesnej pobudce wszyscy byli
śpiący. Jednak po godzinie zaczęły się rozmowy, robiło się coraz głośniej i coraz więcej osób
chodziło do barku z tyłu, żeby się napić albo coś przekąsić. Przesunęłam się na siedzenie
bliżej okna, żeby przypadkowo nie dotknąć kogoś palcem. Nie miałam ochoty poznawać
szczególnych doznań faceta, który robił plany urżnięcia się w czarnoziem.
Przeczytałam niemal połowę komiksów, kiedy puste siedzenie obok mnie zajął
Oliwier.
- Cześć, Cyganko - powiedział i wyszczerzył równe zęby w uśmiechu.
Spojrzałam na niego podejrzliwie, zastanawiając się, czego może chcieć. Nigdy nie
zdarzyło się nam gadać ze sobą poza treningiem. Nie znałam dobrze Spartanina, ale sądząc po
jego rozmowach z Loganem i Kenziem, nie mieliśmy wiele wspólnego. Kochał wuef, a ja nie.
Potrafił posługiwać się bronią, a ja nie. Lubił walczyć, a ja nie.
- Cześć, Oliwier - powiedziałam i wsadziłam nos w książkę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]