[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Szczęśliwy jesteś, chłopcze mruknął Ferrars. Powiedział to tonem sztucznym, nieszczerym,
jakby nadrabiał nim zupełną obojętność.
Moment rozpoczęcia tymczasem się zbliżał, a od strony widowni, odgrodzonej kurtyną, coraz żywiej
dochodził gwar publiczności zajmującej swe miejsca. Wszystko wskazywało, że gromadzą się tłumy.
W kulisach trwał łoskot ostatnich przygotowań. Nawet maszyniści za sceną pracowali z zapałem.
Wszędzie panował uroczysty nastrój. Nic dziwnego. Tłumy się garnęły, by zobaczyć artystę, Anglika
z pochodzenia który, nieznany do niedawna, nie poprzedzony reklamą, nagle zabłysnął jak meteor na
niebie. Na scenach zagranicznych, zwłaszcza w Ameryce, uzyskał podobno bezprzykładną
popularność. Pociągała jego przeszłość, tragiczna jak słyszano, ale pociągała też nie mniej
tryumfująca terazniejszość. Na psychikę mas, nieobliczalną jak zazwyczaj, nie działała jednak
głównie jego fama i sława. Coś innego wchodziło tu w grę. Przede wszystkim jego urok, wyraz jego
twarzy. Nieskazitelna ta twarz, wykuta jak z głazu, ostra, regularna, pociągająca swą urodą i
śmiałością spojrzenia, nieskazitelna twarz widniejąca wszędzie: na olbrzymich plakatach
rozlepionych na słupach, w gazetach, dziennikach, dodatkach ilustrowanych do pism periodycznych,
nieskazitelna ta twarz była główną przyczyną jego powodzenia. Jednała mu tłumy i gorących
wielbicieli. Aączyły się z nią zresztą wspomnienia o wojnie. Każdy o tym wiedział, że ta twarz była
tworem, arcydziełem chirurga, że odtworzono ją ze szczątków po rozdarciu szrapnelem,
że stanowiła teraz to, co dzwignęło artystę i pozwoliło mu po latach od nowa rozpocząć przerwaną
karierę. Mówiono o nim wszędzie. Widziano w nim fenomen, unikat po prostu, chodzący cud natury.
Garnięto się do niego; każdy go chciał widzieć, każdy podziwiać. Zaś on, bożyszcze tłumu, ów cud
natury", wielbiony przez masy, siedział obecnie spokojnie przed lustrem. Panował nad sobą, nie
zdradzał niepokoju. Inaczej Rollo. Im bardziej się zbliżała pora rozpoczęcia, im bliższy był chwili w
której miał się ukazać, tym żywiej i wyrazniej objawiał gorączkę.
Rola którą grał, nie należała do trudnych, posiadała jednak to, co popularnie wśród artystów nazywają
rozpiętością. Stary rutyniarz, długoletni aktor, mógł więcej z niej wydobyć niż to co mieściła. Była
typem roli, który pozwalał się rozwijać, lub ściągać dowolnie właśnie tym typem, który Ferrars dla
Rolla uznał za właściwy. Pracował z nim tygodnie, by pomóc mu ją ująć i poddać mu koncepcję, ale
Rollo mimo wszystko, potraktował ją inaczej. Jego bujny indywidualizm już zaraz na początku
zaznaczył swe piętno. Ferrars ostatecznie puścił to płazem. Uczynił to w wierze, że Rollo i bez niego
wybrnie zwycięsko, jakkolwiek był świadom, że o powodzeniu roli rozstrzygnie przede wszystkim jej
trafne ujęcie. Rollo o tym wiedział i na przemian się lękał, lub pęczniał z dumy. Ale gdy moment
rozpoczęcia zbliżył się wreszcie, gdy uderzono już w gong i kurtyna za chwilę miała podnieść się w
górę, lęk w nim przeważył nad tamtym uczuciem. Był cały w gorączce i pobladł ze strachu.
Gdybym grał pańską rolę wydobył z trudem zemdlałbym teraz ze wzruszenia.
Nie bredz, Tommy uspokoił go Ferrars. Uśmiechnął się do niego, chcąc mu dodać otuchy.
Przede wszystkim pamiętaj, że należysz do szczęśliwców. Szyję za to daję, że wybrniesz zwycięsko.
Masz tupet, młodość, najważniejsze zalety by znajdować się w formie.
Rollo z nieufnością przyjął te słowa. Zrobiły jednak swoje: dodały mu otuchy. Ferrars pomyślał
był sam szczęśliwcem, wybrańcem fortuny. Musiał o tym wiedzieć, jak to wszystko się składa. Inaczej
by milczał; nie zaryzykowałby pewnie tak śmiałych przypuszczeń.
Pomyślał o Molly. Może siedzi już w loży z Asterbym u boku i czeka niecierpliwie na początek
spektaklu. Cokolwiek się stanie rozważał
po kryjomu nie zawiedzie zapewne jej wielkich oczekiwań. Pocieszyła go myśl, że ojczym przy
tym wszystkim nie będzie obecny. Krytykowałby zapewne, nie szczędziłby uwag. A Molly sama
bez względu na fakt, jak zachowa się publiczność, będzie pełna życzliwości i największe nawet
uchybienia przepuści z pobłażaniem. Pocieszał się, jak mógł. Wmówił w siebie wreszcie, że diabeł nie
tak straszny, jak go zwykle malują. Czy scena w Londynie, choć wielka i wspaniała, ma własny
przywilej i różni się czymkolwiek od scen na prowincji? Nie pomyślał. Wszystkie sceny są
[ Pobierz całość w formacie PDF ]