[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tego, co leży mi na wątrobie. Ta moja cecha, wynikająca być może z jakiejś
psychicznej skazy, utrzymuje się do tej pory. Dumałem nad tą przypadłością w
najgłębszej tajemnicy, tajemnicy aż do dzisiaj, i uznałem, że można ją trafnie określić
jako retencję analną. Z manuskryptu Paragrafu 22 , już po jego przyjęciu do druku,
usunąłem z własnej woli pięćdziesiąt z pierwszych dwustu pięćdziesięciu stron i nie
odbiło się to w negatywny sposób na akcji. (Redaktor tych słów, Robert Gottlieb,
który był również wydawcą Paragrafu , nabija się ze sformułowania z własnej
woli . W porządku, to za jego sugestią zrobiłem to, co mogłem, aby szybciej przejść
do rzeczy).
Na marginesie jednego z pisanych przeze mnie na studiach opowiadań, Castle
of Snow, Baudin zapytał, dlaczego nie zacząłem po prostu od czwartej strony, i
polecił mi zacząć od tej właśnie strony, kiedy będę je czytał na głos na zajęciach. Ku
mojemu zdumieniu poszło mi bardzo dobrze i przepisując na czysto egzemplarz
skreśliłem pierwsze trzy stronice tekstu.
Wysłałem to opowiadanie do działu literackiego miesięcznika Atlantic i
odrzucono je, ale odesłanemu manuskryptowi towarzyszył list od redaktorki, która
podpisała się imieniem i nazwiskiem i sugerowała, że po kilku drobnych
poprawkach tekst może zostać opublikowany. (%7łałuję, że nie zaproponowała jeszcze
jednej, ponieważ wybór Chaucera jako ulubionego autora zmuszonego do sprzedaży
swoich książek, imigranta ze wschodniej Europy, razi dzisiaj kompletnym brakiem
prawdopodobieństwa). Dokonałem zmian, naprawiając to, co było złe, oraz dodając
to, czego brakowało, i opowiadanie opublikowano w dziale debiutów. W tym
samym numerze pisma, także jako debiut, znalazło się przypadkiem opowiadanie
równie młodego autora, Jamesa Jonesa. (%7ładen z nas nie miał dość szczęścia, żeby
zdobyć nagrodę przyznawaną wówczas za najlepszy debiut półrocza). Honorarium
wyniosło dwieście pięćdziesiąt dolarów. Nawiązałem z nimi kontakt i było jasne, że
wcześniej czy pózniej wyślę do Atlantic kolejne opowiadanie. Za drugie dostałem
tylko dwieście, ponieważ nie było tak długie jak pierwsze (i nie tak dobre albo w
ogóle niezbyt dobre).
Na zajęciach na uniwersytecie stałem się gwiazdą i zostałbym pewnie
gwiazdą kampusu, gdyby tylko Washington Square College miał kampus.
Bardzo podobną korespondencję nawiązałem równocześnie z łaskawym
redaktorem magazynu Esquire , który po kilku odpowiedziach odmownych,
podpisanych inicjałami i opatrzonych nagryzmolonymi ołówkiem wyrazami
zachęty, ujawnił się w końcu jako George Wiswell. Odrzucając z żalem kolejne
opowiadanie, zarzucał mi pewne błędy w motywacji bądz też charakterystyce
postaci i obiecywał niemal, że zakwalifikuje tekst do druku, jeśli postaram się go
skorygować. Postarałem się, opowiadanie zostało przyjęte i dostałem za nie trzysta
dolarów. Po jakimś czasie przyjęli następne i zapłacili za nie mniej, gdyż było krótsze
od pierwszego (i nie tak dobre albo w ogóle niezbyt dobre). Im dłużej studiowałem,
tym większej nabierałem wprawy i stawałem się bardziej krytyczny. Przed
ukończeniem studiów zorientowałem się także, że z wyjątkiem dwóch lub trzech,
moje ówczesne opowiadania nie różnią się od innych. Chciałem teraz być
nowatorski, w ten sam sposób, w jaki byli moim zdaniem, kiedy ich odkryłem,
Nabokov, Celinę, Faulkner i Waugh - niekoniecznie inni, ale nowatorscy. Oryginalni.
Informuję tutaj z obywatelskiego obowiązku o otrzymywanych za te nowele
honorariach, ponieważ ludzie mają na ogół mylne wyobrażenie co do dochodów,
jakie osiągają poczytni amerykańscy pisarze i inni ludzie pióra. Przemawiając do
adeptów pisarstwa, podkreślam często, zwłaszcza gdy publiczność składa się z
młodych ludzi, że jeśli nie mają dużo forsy, nie spodziewają się pokaznego spadku
ani nie zamierzają się bogato ożenić, będą musieli przez jakiś czas zarabiać na życie
inaczej, choćby nawet wszystko, co od tej chwili napiszą, ukazało się drukiem. Irwin
Shaw na pewno by się ze mną zgodził. I John Cheever. Przechwalałem się kiedyś, że
potrafię wymienić tuzin albo więcej amerykańskich autorów o ustalonej renomie,
którzy nie zarabiali dosyć piórem, żeby zignorować inne zródła utrzymania i
poświęcić się całkowicie pisarstwu. Prawdopodobnie wciąż potrafiłbym to zrobić.
Irwin Shaw mógłby podać z pamięci, jak nędzną sumę otrzymał za wszystkie razem
opowiadania, które opublikował w New Yorkerze .
Miłą konsekwencją mojej akademickiej sławy było to, że z prośbą o
współpracę zwróciło się, do mnie powstające właśnie studenckie pismo literackie.
Wbrew temu, co podpowiadał mi rozsądek, uległem namowom i dałem im jedną z
nowelek. Jeśli kogoś to obchodzi, nosiła tytuł Lot s Wife i opowiadała - ale nie
bierzcie sobie tego do serca! - o kobiecie, która była lodowato powściągliwa i
małostkowa w stosunku do swego męża, ofiary wypadku drogowego, mężczyzny
zdecydowanie sympatycznego, lecz zupełnie do niej nie pasującego.
Bardziej interesujące są niemiłe konsekwencje tego altruistycznego gestu, czyli
zamieszczona w tym samym piśmie protekcjonalna recenzja autorstwa innego
studenta o literackich ambicjach, który raczył uznać moją nowelę za bezbarwną,
rojącą się od błędów i pozbawioną wszelkiej wartości.
To powinno uodpornić mnie na nieprzychylną krytykę w przyszłości, lecz nic
na nią nie uodparnia.
Na szczęście mniej więcej w tym samym czasie dowiedziałem się z radością,
że inna moja nowelka, ten sam Castle of Snow, wybrana została przez Marthę Foley
do publikowanej co rok antologii najlepszych opowiadań.
To był balsam na moje rany! Nie miałem wątpliwości, że podążam we
właściwym kierunku.
I zaledwie dwanaście lat pózniej, po przepracowaniu dwóch lat na
Uniwersytecie Stanu Pensylwania, roku w agencji reklamowej, roku w sieci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]