[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zaszumiał znowu, jakby mówił groznie: Jam tu król, jam tu pan, jam
tu najmocniejszy.
Ale Czarny Orlik, który z borem się znał, utkwił weń czarne swe
oczy, popatrzył nań dziwnie jakoś, potem rzekł głośno:
Ano, to wezmiewa się za bary.
Ludzie popatrzyli z kolei na Orlika i otucha jakaś wstąpiła im w
serce. Ci, co go znali jeszcze z Teksasu, mieli do niego ufność wielką,
bo to był myśliwiec nawet w Teksasie sławny. Chłop to był istotnie w
stepach zdziczały i silny jak dąb. Na niedzwiedzia w pojedynkę cho-
dził. W Sant-Antonio, gdzie przedtem mieszkał, wiedziano dobrze, że
czasem gdy wziąwszy karabin wyszedł na pustynię, to po parę miesię-
cy w domu go nie bywało, a zawsze wracał zdrów, cały. Przezywano
go Czarnym, bo tak był opalony od słońca. Mówiono nawet o nim, że
na granicy Meksyku rozbijał, ale to nie było prawdą. Przynosił tylko
skóry, a czasem i skalpy indyjskie, dopóki mu za nie proboszcz miej-
scowy klątwą nie zagroził. Teraz w Borowinie on tylko o nic nie dbał i
o nic się nie troszczył. Bór mu dawał jeść i pić, bór go odziewał. Gdy
więc zaczęli ludzie uciekać i tracić głowy, on zaczął wszystko w ręce
brać i rządzić się, jak szara gęś po niebie, mając za sobą wszystkich z
Teksasu. Gdy się po suplikacjach na bór zawziął, ludzie pomyśleli so-
bie: Przecie on coś wymyśli.
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
57
Tymczasem zachodziło słońce. Wysoko między czarnymi gałęzia-
mi hikor świeciła jeszcze czas jakiś jasność złota, potem sczerwieniała
i gasła. Wiatr pociągał ku południowi, gdy się zmroczyło. Orlik wziął
karabin i poszedł do lasu.
Noc już zapadła, gdy w czarnej dali leśnej ludzie ujrzeli niby wiel-
ką gwiazdę złotą, jakoby wschodzącą zorzę lub słońce, które rosło ze
straszną szybkością rozlewając krwawą i czerwoną jasność.
Bór się pali! Bór się pali! zaczęto wołać w taborze.
Chmary ptactwa podniosły się z łoskotem ze wszystkich stron lasu,
krzycząc, kracząc, świergocąc. Bydło w obozie zaczęło ryczeć żało-
śnie, psy wyły, ludzie biegali przerażeni nie wiedząc, czy nie na nich
idzie pożoga, ale silny wiatr południowy mógł gnać płomienie tylko od
polanki. Tymczasem w dali zabłysła druga czerwona gwiazda, potem
trzecia. Obie wkrótce zlały się z pierwszą i pożar huczał na coraz więk-
szych przestrzeniach. Płomienie rozlewały się jak woda, biegły po su-
chych wiązaniach lianów i dzikiego wina, trzęsły liśćmi. Wicher wy-
rywał te płonące liście, niósł je jakby ptaki ogniste dalej i dalej.
Hikory pękały z hukiem armatnim w płomieniach. Czerwone węże
ognia wiły się po smolnym podszyciu puszczy. Syczenie, szum, trzask
gałęzie, głuche huczenie ognia, pomieszane z wrzaskiem ptactwa i ry-
kiem zwierząt, napełniały powietrze. Niebotyczne drzewa chwiały się
niby płomienne słupy i kolumny. Poprzepalane na skrętach liany odry-
wały się od drzew i kołysząc się strasznie niby jakieś szatańskie ramio-
na podawały skry i ogień od drzewa do drzewa. Niebo zaczerwieniło
się, jakby w nim drugi był pożar. Zrobiło się widno jak w dzień. Potem
wszystkie płomienie zlały się w jedno morze ognia i szły przez las jak-
by tchnienie śmierci lub gniew Boży.
Dym, upał i woń spalenizny napełniły powietrze. Ludzie w taborze,
choć im nie groziło niebezpieczeństwo, zaczęli krzyczeć i nawoływać
się wzajemnie, gdy nagle od strony pożaru pokazał się w skrach i bla-
sku Czarny Orlik.
Twarz miał okopconą dymem i grozną. Gdy go otoczono kołem,
oparł się o karabin i rzekł:
Nie będziecie karczowali. Spaliłem bór. Jutro będziecie mieli z
tej strony pola, ile kto strzyma.
Potem zbliżywszy się do Marysi rzekł:
Musisz być moją, jakom jest ten, który spalił bór. Kto tu ode
mnie mocniejszy?
NASK IFP UG
Ze zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
58
Dziewczyna zaczęła drżeć na całym ciele, bo łuna świeciła w
oczach Orlika i cały wydał jej się strasznym.
Pierwszy raz od chwili przyjazdu dziękowała Bogu, że Jaśko był
daleko, w Lipińcach.
Pożoga tymczasem hucząc odchodziła dalej a dalej; dzień zrobił się
chmurny i groził deszczem. Zwitaniem niektórzy ludzie poszli obejrzeć
zgliszcza, ale niepodobna było zbliżyć się od gorąca.
Drugiego dnia śreżoga na kształt mgły zawisła w powietrzu, tak że
człowiek człowieka o kilkanaście kroków nie mógł odróżnić. W nocy
zaczął padać deszcz, który wkrótce przeszedł w straszliwą ulewę. Być
może, że pożar wstrząsnąwszy atmosferą, przyczynił się do spędzenia
chmur, ale prócz tego była to pora wiosenna, w czasie której na dal-
szym biegu Missisipi tudzież w widłach rzeki Arkansas i Czerwonej
padają zwykle ogromne deszeze. Przyczynia się do tego i parowanie
wód, które w Arkansas pokrywając w kształcie błot, małych jezior i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]