[ Pobierz całość w formacie PDF ]
poszła sama. Maynard zbliżył się do nadbudówki.
Justin...
Chłopiec nie odwrócił się.
Maynard usłyszał przed sobą czyjeś kroki. Zatrzymały się, potem ruszyły na nowo, ale nie
zwrócił na nie uwagi.
Justin...
Drzwi nadbudówki otworzyły się wprost na Maynarda i jakiś mężczyzna zdyszany, ranny i
zakrwawiony wybiegł na pokład. Miał przy sobie karabin. Spojrzał w górę na Justina i przystawił
mu lufę do piersi..
Maynard pchnął ramieniem drzwi. Uderzyły mężczyznę w plecy, wytrącając go z równowagi.
Karabin wystrzelił.
Justin odwrócił się i przyczaił, unosząc waltera. Mężczyzna potknął się, odzyskał równowagę i
wycelował ponownie.
Maynard skoczył na niego. Zawinął swój łańcuch dookoła jego szyi, ostatnie ogniwa przycisnął
mocno stopą do pokładu i szarpnął z całej siły. Mężczyzna wypuścił karabin. Paznokciami drapał
stalowe ogniwa, które zdążyły już strzaskać mu tchawicę. Zsiniał. Maynard ciągnął do bólu w
ramionach i pulsowania w skroniach, aż zrenice mężczyzny rozszerzyły się, a gałki oczne zadrgały i
obróciły się do wewnątrz. Wtedy rozluznił łańcuch na szyi mężczyzny i oparł się wyczerpany o
nadbudówkę.
Justin śmiał się cicho.
Wciąż dysząc i patrząc na martwego człowieka, Maynard zapytał szorstko:
Z czego się tak cieszysz? Justin popatrzył tylko. Daj mi pistolet, stary. Co za dużo, to
niezdrowo. Nie spojrzawszy nawet na Justina, wyciągnął rękę, spodziewając się, że dostanie
pistolet.
Justin... zaczął gniewnie powiedziałem... Podniósł oczy i zobaczył przed sobą mały,
czarny otwór, obwiedziony otoczką ciemnego metalu.
Justin trzymał lufę waltera nie więcej niż dziesięć centymetrów od głowy ojca, celując dokładnie
między oczy.
Za lufą pistoletu Maynard jak przez mgłę widział wykrzywioną w złośliwym uśmiechu twarz
swojego syna.
Starał się, by jego głos zabrzmiał normalnie.
Justin...
Ja jestem Tue-Barbe!
Maynard spojrzał uważnie w oczy Justina błyszczące, butne, dzikie, ze zrenicami wielkimi jak
rodzynki. Chłopiec był pijany.
W porządku. Tue...
Oni mówią, że ty już jesteś martwy.
Jeszcze nie, ale...
Błysk wybuchu oślepił Maynarda, huk bolesnym echem odbił się w uszach. Kiedy znów był w
stanie cokolwiek dojrzeć, zobaczył lufę waltera przesuniętą o kilka centymetrów w prawo, ponad
swoim ramieniem.
Justin wybuchnął śmiechem: cienkim, piskliwym rechotem, ześlizgnął się z dachu nadbudówki i
uciekł. Jego śmiech wisiał w powietrzu jak trująca melodia.
Maynard został sam. Hałasy uspokajały się; teraz słychać było już tylko głosy mężczyzn z załogi
Nau, odgłosy przesuwania ładunku, otwierania skrzynek i dziwne, niewyrazne brzęczenie, którego
Maynard w pierwszej chwili nie potrafił zidentyfikować.
Jego umysł rozdzielał dzwięki, wyławiając znajome i izolując ten obcy: był to warkot silnika,
bardzo odległy, ledwie słyszalny, zagłuszany przez bliższe dzwięki. Osłonił oczy i przeszukał
wzrokiem horyzont, ale nie dostrzegł żadnej łodzi. Brzęczenie zdawało się być coraz bliżej, ale nie
był tego pewien.
Mrużąc oczy, przepatrywał niebo, unikając oślepiającego spoglądania w słońce. Niebo było
puste. Nagle coś błysnęło, jak iskra. Spojrzał znowu, osłaniając oczy zwiniętymi na kształt lornetki
dłońmi, co pozwalało mu penetrować pobliże słońca.
Jeszcze jeden błysk i tym razem Maynard dostrzegł srebrnego komara na tle żółto-niebieskiego
dywanu nieba: samolot.
Zaczął szukać czegoś, czym mógłby nadać sygnał, kawałka lustra albo wypolerowanej stali. Jego
stopy trąciły ciało uduszonego mężczyzny. Aańcuch. Podniósł go do słońca, ale stal, matowa i
pordzewiała, nie odbijała światła. Zegarek. Rzucił się na kolana, przewrócił ciało i odwinął rękawy
koszuli. Mężczyzna miał zegarek, ale z plastikowym paskiem, a szkiełko było pokryte wodoodporną,
gumową osłonką. Penetrował kieszenie w poszukiwaniu monety, scyzoryka albo zapalniczki. Rozdarł
koszulę, w nadziei że znajdzie medalion albo znaczek identyfikacyjny, i zobaczył pozłacaną żyletkę
na cienkim łańcuszku, jeden z rytualnych przyborów kokainowego bractwa. Odpiął łańcuszek i
podniósł żyletkę do słońca.
*
[ Pobierz całość w formacie PDF ]