[ Pobierz całość w formacie PDF ]
namysłem.
- Zastanów się, nie poganiam cię, nie wymagam, żebyś odpowiedział mi natychmiast.
- Rzecz nie była błaha i Hallie chciała, żeby rozważył ją z należną powagą.
- Nie muszę się zastanawiać, ja wiem. Hallie mocniej zabiło serce.
- I powiesz mi? Uśmiechnął się szeroko.
, - Naturalnie. Czekała z niepokojem.
- Zacznijmy od cech fizycznych.
No tak. Powinna była wiedzieć, że te są najważniejsze.
- Mów.
Steve zmierzył ją bacznym wzrokiem, gotów udzielić możliwie szczerej odpowiedzi.
- Nie znam mężczyzny, którego nie pociągałyby duże... noo, piersi i... długie nogi.
Zamilkł, czekając na jej reakcję, ale Hallie milczała.
- Nie zaszkodzi też, jeśli potrafi dobrze gotować - dodał. - Dzisiaj to rzadkość. Ja, na
przykład, ożeniłem się z kobietą, która potrafiła przyrządzić takiego kurczaka, jakiego piekła
kiedyś moja babcia.
Hallie zerwała się z kanapy.
- Chcesz powiedzieć, że wszystko sprowadza się do wyglądu? I do gotowania? To
obrzydliwe.
- Ejże, nie złość się - podniósł ręce w pojednawczym geście. - Nie moja wina, że tacy
właśnie są mężczyzni. Chciałaś, żebym ci powiedział, to powiedziałem.
- Nie żartujesz? - wpatrywała się w niego uważnie, na serio rozgniewana.
- Ani trochę.
Minę miał rzeczywiście poważną, ale nie była pewna, czy może mu wierzyć.
- A charakter? Lojalność? Uczciwość? To się już nie liczy?
- Oczywiście, to zrozumiałe samo przez się. Myślałem, że pytasz o wabik.
- Chcesz powiedzieć, że mężczyzni są tacy powierzchowni?
- No cóż, chyba tak.
Hallie wzniosła oczy do nieba. Jeśli Steve mówił prawdę, nie miała na co liczyć przy
swoim wzroście i talentach kulinarnych, które ograniczały się do steku i sałaty.
ROZDZIAA 14
CZY ON NOSI KALESONY?
16 KWIETNIA
Coś złego dzieje się z Donną. Znalazła swojego Księcia i powinna być szczęśliwa. Na
palcu ma pierścionek z kamieniem wielkim jak Skała Gibraltaru, a jednak trudno dojrzeć
uśmiech na jej twarzy. To dziwne. Sanford zdaje się przecież wymarzonym mężczyzną, ilekroć
jednak widzę Donnę, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie tak, jak być powinno.
Próbowałam porozmawiać z nią o tym, ale mnie zbywa, mówi, że coś sobie wymyślam. Ja
jednak zbyt dobrze ją znam i nie dam się oszukać. Coś jest naprawdę nie tak, jak być
powinno, i Bóg mi świadkiem, że nie spocznę, dopóki się nie dowiem.
Od awantury z Markiem Freelanderem minęło kilka tygodni. Nie mogłam uwierzyć
własnym uszom,kiedy któregoś dnia zadzwonił jak gdyby nigdy nic. Ma tupet- i coś jeszcze.
Powiedziałam mu, żeby więcej się do mnie nie odzywał, ale nie wiem, czy moja prośba
odniesie skutek. Dzwonili też z Twojej Randki". Powiedzieli, że mają dla mnie następną
ofertę i pytali, czy jestem zainteresowana. Natychmiast wyobraziłam sobie, jak to stoję przed
domem, w ogrodzie bawią się dzieci, a obok mnie mąż... Szybko odegnałam te rojenia.
Potrzeba mi teraz trochę czasu, muszę zastanowić się nad własnym postępowaniem.
Powiedziałam, że na razie z nikim nie chcę się spotykać, ale żeby o mnie pamiętali.
Wciąż zastanawiam się nad tym, co usłyszałam od Steve'a, i ciągle nie mogę się
uspokoić. Chyba rzeczywiście dla mężczyzn liczy się przede wszystkim wygląd. Oburza mnie
to i bawi jednocześnie. No i jeszcze ten stereotyp, że do serca mężczyzny droga wiedzie przez
żołądek. Coś w tym jest. W sumie niepotrzebnie się wygłupiłam i prosiłam Steve'a o radę. Nie
powiedział mi niczego, czego wcześniej sama bym nie wiedziała.
Jeśli już mowa o Steve'ie. Mary Lynn przywozi teraz dzieci w piątki po południu,
zanim Steve wróci z pracy. Rozmawiałam z nią kilka razy i szczerze muszę powiedzieć, że
wywarła na mnie wrażenie osoby dość płytkiej. Być może jestem uprzedzona, bo lubię Steve'a,
a jednak uważam, że to głupota rzucać takiego męża, żeby odnalezć siebie". Pomimo
wszystko życzę jej powodzenia. Steve'owi, oczywiście, też.
Meagan ma klucz do domu ojca. Dzieci znakomicie radzą sobie same, ale najczęściej
przychodzą do mnie i tu czekają na tatę. Lubię ich towarzystwo, obydwoje są wspaniali.
A wracając do mojej sprawy - postanowiłam nie umawiać się na razie na randki.
Muszę odzyskać wiarę w mężczyzn. Nie zamierzam jednak rezygnować, zbyt wiele
zainwestowałam w swoje plany.
Wątpliwości Donny nie rozproszył pierścionek zaręczynowy, ofiarowany jej przez
Sanforda. Próbowała zlekceważyć własne odczucia, wmawiała sobie, że jest szczęśliwa.
Udało jej się zwieść wszystkich z wyjątkiem Hallie. Dotąd zbywała pytania przyjaciółki,
wiedziała jednak, że nie uda się jej długo stosować tej taktyki.
Z Sanfordem spotkała się w parku. W domu towarowym wybrali porcelanową
zastawę, potem poszli na długi spacer. Donna próbowała podziwiać otoczenie, zapomnieć o
swoich lękach. Niestety, coraz częściej zdarzało się jej, że musiała na siłę przekonywać się, że
jest szczęśliwa. Sanford objął ją ramieniem.
- Taka jesteś ostatnio milcząca - powiedział cicho.
Donnie zakręciły się łzy w oczach.
- Donna?
Nie. Nie zniesie tego. Nagle zrozumiała, że nie chce ślubu, że nie potrafi udawać.
Kochała Sanforda, ale inaczej wyobrażali sobie wspólną przyszłość. Dla niego życie bez
dzieci, wypełnione egzotycznymi podróżami, wygodne i zasobne, było czymś wspaniałym. I
ona próbowała w to uwierzyć, ale kiedy zostawała sama, myślała, że plany, które snuł
Sanford, są z gruntu egoistyczne. Dla niej liczyło się coś innego - rodzina.
Zatrzymała się.
- Tak mi przykro - powiedziała drżącym głosem. Sanford najwyrazniej nie rozumiał, o
co chodzi.
Przez moment poczuła coś na kształt współczucia. Biedaczyna, musi być jakoś ubogi,
wewnętrznie kaleki, że nie jest w stanie wykroczyć poza swój wąski krąg myślenia. Trudno,
musi z tym skończyć. Przyjaciółki powiedzą, że zwariowała, gdy dowiedzą się, że zerwała
zaręczyny, ale trudno. Cóż miała robić, skoro nie chciał dzieci?
A przecież próbowała, naprawdę się starała. Całymi dniami wmawiała sobie, że
powinna wyjść za niego mimo wszystko. Na próżno.
Nie mogąc wypowiedzieć słowa, zdjęła z palca pierścionek i podała Sanfordowi.
Zaskoczony, pokręcił głową.
- Nie rozumiem. Nie podoba ci się pierścionek?
- Podoba mi się bardzo. Tylko że... Tak strasznie się czuję. - Mocno przygryzła wargę.
- Doszłam do wniosku, że nie możemy się pobrać. Nie powinniśmy...
Zbladł jak płótno.
- Nie mówisz chyba serio?
- Dałabym wszystko, żeby mogło być inaczej. Powtarzałam sobie, że dzieci nie są
ważne, ale...
- A więc to o to chodzi. - Rysy mu stężały. Czuła niemal, jak oddala się od niej.
- Nie osądzam cię - ciągnęła. - Rzeczywiście, nie należy mieć dzieci, jeśli się ich nie
chce, jeśli nie można im dać miłości. Zrozumiałeś to, co dobrze o tobie świadczy. Jesteś
uczciwy, dojrzały...
- Więc w czym problem?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]