[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Białego.
Obu narciarzy dzieli teraz od siebie odległość pięćdziesięciu metrów. Biały ogląda się z
wściekłością. Jest śmiertelnie zmęczony. Ma za sobą dwa dni kluczenia po górach i tę
straszliwą noc spędzoną w mateczniku. Kto inny byłby już wykończony. Biały trzyma się
jeszcze, lecz czuje, że to już ostatnie rezerwy sił. Ten przeklęty pies, co mu depcze po piętach,
jest silniejszy. Biały już teraz wie, że nie oderwie się od niego.
Ogarnia go przerażenie. Wyobraznia pracuje gorączkowo. Co ma znaczyć ten uparty
pościg? Dlaczego tylko jeden go ściga? Oni przecież nie jeżdżą pojedynczo. To zasadzka. Ten
pies zapędza go do matni. Tam na przełęczy czekają na niego zieloni .
I nagle Biały zmienia kierunek. Przestaje się wspinać w górę, skręca w prawo ku
zachodowi na stoki Błyszcza. Ten niespodziewany manewr pozwala mu nadrobić kilkanaście
metrów. Lecz jest to zysk chwilowy. Gdy po paru minutach ogląda się, znów widzi
doganiającego go Mitręgę.
Siły go opuszczają. Rozumie, że dalsza ucieczka nie ma żadnego sensu. Będzie musiał
przyjąć ostatnią walkę. W jego położeniu żadne ryzyko nie jest zbyt straszne. Przed nim
skalne żebro ze śnieżnymi nawisami. Trzeba korzystać z okazji. Biały kryje się za skałą.
Dopuszcza Mitręgę blisko... Trzydzieści metrów... dwadzieścia... Biały zaciska palce na
pistolecie. Nie... jeszcze nie teraz... całą siłą woli stara się opanować drżenie omdlałych
mięśni... Strzał musi być pewny. Od tego strzału wszystko zależy. Spokojnie... tylko
spokojnie... Piętnaście metrów. Teraz Biały pociąga za spust pistoletu.
Słyszy jeszcze huk. Pył śnieżny oślepia mu oczy i nagle czuje, że zapada się w lodowatą
przepaść.
Zakrztusił się i zaniósł kaszlem, ale rozwarł powieki. Tuż nad sobą zobaczył
pomarszczoną twarz diabła. Małe oczka wpatrywały się w niego badawczo. Diabeł kucał przy
nim i poił go wódką. Biały sięgnął gwałtownie po broń, ale broni nie było. Zrozumiał: jest
teraz w mocy diabła. Rozejrzał się rozpaczliwie. Znajdowali się na małym tarasie stoku.
Przed nimi w dole leżało pole śnieżne, lecz niepodobne do tego, które widział przedtem.
Pofałdowane i wzdęte jak potworne wysypisko gruzów. Lawina - przebiegło mu przez
myśl. Strzały musiały spowodować lawinę. Szczęściem czy nieszczęściem tu wysoko, gdzie
się znajdowali, śniegu było niewiele. Stoczyli się o kilka metrów w dół i zatrzymali na
wąskim tarasie. A może tylko po prostu spadli wraz z oberwanym nawisem. Właściwa lawina
zaczęła się poniżej. Tamten też się musiał porządnie przewałkować, bo ma pozdzieraną skórę
na twarzy i skafander oblepiony śniegiem. W boku skafandra - dziura. Biały przymyka oczy i
twarz mu się wykrzywia bolesnym uśmiechem. Więc jednak nie trafił. Co za pech! Gdyby tak
o centymetr w prawo. I gdyby nie ten upadek. Wściekłym spojrzeniem zmierzył krępą
sylwetkę Mitręgi. Ten stary pniak pozbierał się pierwszy, potem odgrzebał go w śniegu,
przywrócił do życia i ma go teraz w swojej mocy. Biały spogląda z żalem w dół. Lepiej było
już zginąć tam pod gruzowiskiem śniegu.
- Ruszaj się - usłyszał nagle zachrypły głos Mitręgi.
Biały poruszył rękami i nogami. Były zdrowe, obolałe tylko od upadku. Ale ten łeb.
Przesunął zgrabiałą dłonią po czole i wzdrygnął się. Na dłoni zobaczył rozmazaną krew.
Musiał się stuknąć porządnie. Ale to głupstwo. Aeb cały, bo myśli, zaczyna nawet
kombinować.
- No ruszaj się - szarpnął go Mitręga. Biały udał, że chce wstać i z jękiem złapał się za
nogę.
- Kulasa żeś se przetrącił, hę?
Mitręga złapał go za nogę. Biały jęknął i padł na śnieg jak człowiek omdlały z bólu.^
Mitręga odpiął mu narty. Jedna była złamana. Zamruczał coś pod nosem, jakby się
zastanawiał. Rozejrzał się dokoła.
Dopiero teraz Biały zrozumiał, że tamten jest sam. To nie człowiek z patrolu. To jakiś
przypadkowy z i e l o n y . Może nawet nie wopista. Nie, to wopista. Biały zauważył pas z
kaburą i zieloną koszulę wyglądającą spod rozdartego skafandra. Przez chwilę w mózgu
zaświtała mu nadzieja, że ten przeklęty pniak zostawi go tutaj i sam pójdzie sprowadzić
patrol. A wtedy... Wtedy jeszcze nie wszystko stracone. Lecz ta nadzieja zgasła równie
szybko, jak się zatliła. Pniak odmotał z pasa linę i sapiąc zabrał się do wiązania mu rąk i nóg.
Białemu nie pozostawało nic innego, jak znów popaść w omdlenie.
Tymczasem wopista ujął mocno linę i zaczął go ciągnąć po śniegu jak rzecz martwą.
Nie było to wcale przyjemne. Biały krzyknął głośno i boleśnie.
Mitręga zatrzymał się.
- Zostaw pan - wykrztusił - spróbuję iść.
Mitręga rozwiązał go, wręczył mu kijek od nart, ale nie puścił liny.
- Ruszaj przodem - mruknął.
Biały kulejąc powlókł się powoli. Była godzina druga. O dojściu do strażnicy przed
zmierzchem nie było co marzyć. Mitręga spodziewał się jednak, że na przełęczy spotka patrol
[ Pobierz całość w formacie PDF ]