[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Z równą ostrożnością, unikając gwałtownych ruchów, umieściła kamerę na ramieniu i
odwracając się z powrotem, nieoczekiwanie zamarła w bezruchu na tak długą chwilę, że Kai
zaniepokoił się, co się stało.
- Skierowałam kamerę na główny szczyt - odparła. - Zrobił się tam niezły raban. Nie
widzę, o co chodzi... A tak, już wiem. To dorosłe osobniki. Przysięgłabym... tak, one nawołują
naszą widownię!
Opornie, jak wszystkie młode, ptasie podrostki, poruszając się ociężale, rozpoczęły
niezdarny odwrót, znikając w urwisku tak raptownie, że Bonnard wszczął alarm.
- Nic im nie jest, Bonnard - uspokoiła go Varian, która miała lepszy widok. -
Znajdujemy się tuż na skraju urwiska. Wykorzystały je do startu. Jeśli zerkniesz przez ramię,
ujrzysz, jak całe i zdrowe bujają w powietrzu.
- Psia...! - wykrzyknął Kai z jawnym oburzeniem. - Były tak blisko, a nie
spróbowaliśmy ich nawet oznaczyć!
- Co? I przy okazji wystraszyć je tak, że zleciałyby się tu ich mamusie i tatusiowie? -
Varian była zbulwersowana. - Tak czy owak, nie musimy ich znaczyć, Kai. Wiemy, gdzie
mieszkają i jak daleko sięgają ich tereny. - Pogłaskała kamerę. - Poza tym mam ich buzki
tutaj...
- One też musiały się nam dobrze przyjrzeć - powiedział Bonnard. - Ciekaw jestem,
czy będą w stanie nas rozpoznać.
- Cóż, wszystkie nieobrośnięte i pozbawione czuba twarze wyglądają tak samo! -
zaśmiała się Varian.
Krzątała się po ślizgaczu już bez skrępowania. Wręczyła swym towarzyszom tabliczkę
pożywnych protein, i usadowiła się w fotelu pilota, by schrupać swoją.
Skończyli jeść. Dowcipkując na temat pobudki, szykowali się do opuszczenia
ślizgacza. Kai i Bonnard zabrali kamery i parę zapasowych taśm, Varian trochę trawy. Kai
wziął też obezwładniacz, żywiąc nadzieję, że nie przyjdzie mu go użyć. Pomyślał w duchu, że
zważywszy sposób, w jaki poruszają się ptaki, nie powinien mieć do tego okazji.
Słońce wychyliło się zza zasłony ciężkich chmur, by dokonać porannej inspekcji, jak
to określił Bonnard. Z jaskiń w urwisku zaczęły wynurzać się setki, tysiące złotych ptaków,
jakby idąc za nieodpartą pokusą cieniutkiej niteczki słonecznego blasku. Bonnard bez
zastanowienia skierował na nie kamerę, uwieczniając widowisko. Ptaki, z rozpostartymi
skrzydłami, otwartymi dziobami, wywodziły przedziwne trele, kąpiąc się w znikomym
świetle.
- Widziałaś kiedyś coś takiego, Varian? - spytał Kai zdumiony.
- Niezupełnie. Ależ to piękne stworzenia. Szybko, Bonnard, na trzecim progu od
lewej, złap tę gromadę!
Czubaki, jeden po drugim, rzucały się z krawędzi skalnego występu i rozwinąwszy
skrzydła, wznosiły się, szybowały, wirowały w powietrzu, jakby pragnąc opłukać każdą część
swego ciała w słonecznym potoku. Troje przyjaciół jak urzeczeni wpatrywało się w
niespieszny, podniebny taniec.
- Mają zamknięte oczy - oznajmił Bonnard, przyglądając się ptakom przez wizjer
kamery. - Mam nadzieję, że wiedzą, dokąd lecą.
- Prawdopodobnie posiadają zdolność percepcji radarowej - odparła Varian.
Wyregulowała powiększenie szybki w kasku, by przyjrzeć się im bliżej. - Zastanawiam się,
czy... zamykają oczy z jakiegoś mistycznego powodu czy tylko dlatego, że oślepia je słońce?
- Karoten ma dobry wpływ na wzrok - zauważył Bonnard.
Varian usiłowała sobie przypomnieć, czy widziała kiedyś, żeby kłacz albo
roślinożerny mrużył lub zupełnie zamykał oczy w blasku słońca. Nie pamiętała. Cóż, słońce
było tu tak wielką rzadkością, że kiedykolwiek się pojawiało, wszyscy niezmiennie zwracali
swe oczy ku niemu. Postanowiła, że po powrocie przejrzy nagrania.
- Patrz, patrz, Varian! Tylko niektóre tańczą! - powiedział Bonnard. Odwrócił się na
pięcie i skierował kamerę na grzebiące w ziemi na szczycie urwiska młode ptaki.
Wtem jeden z wyrostków zaskrzeczał i próbując cofnąć się od czegoś, stracił
równowagę i runął jak długi. Jego towarzysze przyglądali mu się przez długą chwilę,
trzepocząc bezradnie skrzydłami.
Varian bez namysłu zaczęła wspinać się na szczyt, by pomóc ptakowi. Właśnie
dotknęła dłonią wierzchołka, gdy z piskiem, wystarczająco przerazliwym, by zyskać posłuch,
wylądował tam dorosły osobnik i niezdarnie odwrócił się w stronę Varian. Dziewczyna
rozsądnie przerwała wspinaczkę, a ptak szponami u skrzydeł zręcznie postawił podlotka na
nogi i przezornie osłonił go skrzydłem.
- W porządku, rozumiem. Rozumiem jasno i przejrzyście - odezwała się Varian.
Z gardzieli dorosłego ptaka, który nawet na chwilę nie spuszczał z Varian oka,
wydobył się następny zgrzytliwy skrzekot.
- Varian! - okrzyk Kaia był zarazem ostrzeżeniem i rozkazem.
- Nic mi nie jest. Kazano mi tylko trzymać się na dystans.
- Zwiększ go, Varian. Osłaniam cię.
- Zaatakuje mnie, jeśli się ruszę, Kai. Nie wyciągaj obezwładniacza.
- Niby skąd ten ptaś miałby wiedzieć, do czego służy obezwładniacz? - wtrącił się
Bonnard.
- Punkt dla ciebie! - rzuciła Varian. - Chcę poczęstować go trawą - dodała i powolutku
wyciągnęła z kieszeni kępkę trawy zebranej w dolinie. Z wielką ostrożnością uniosła pęk
zdzbeł, by dostrzegł je czubak.
Wzrok stworzenia wciąż spoczywał na Varian, lecz odniosła wrażenie, że ptak
zauważył wiązkę trawy. Z wolna umieściła ją na szczycie wzniesienia. Czubak ponownie
zapiszczał skrzekliwym głosem, lecz tym razem nieco ciszej, mniej agresywnie.
- Bardzo miło było cię poznać! - powiedziała Varian. Dobiegło ją oburzone
parsknięcie Bonnarda. - Grzeczność nigdy nie idzie na marne, Bonnard. Ton wypowiedzi jest
nośnikiem informacji, tak jak gest. Ta istota rozumie część z tego, co robię, i z tego, co
mówię.
Zaczęła schodzić w kierunku ślizgacza, poruszając się powoli i ani na moment nie
spuszczając oka z ptaka. Gdy tylko znalazła się na dole obok Kaia i Bonnarda, dorosły czubak
kaczkowatym krokiem zbliżył się do pęku trawy, zabrał go i zawróciwszy na skraj urwiska,
rzucił się w dół. Rozwinąwszy skrzydła, wzbił się w górę, by zniknąć pośród innych ptaków.
- To było fascynujące - wyszeptał Kai, dając wreszcie upust długo wstrzymywanemu
westchnieniu.
Bonnard spoglądał na Varian ze szczerym podziwem.
- Rany, jedno pchnięcie dziobem i wyprawiłby cię w przepaść!
- W poczynaniach ptaka nie było ni krzty grozby - odrzekła.
- Varian - Kai położył dłoń na jej ramieniu - bądz bardziej ostrożna.
- Robię to nie pierwszy raz. - Dostrzegła w jego oczach niepokój. - Zawsze jestem
ostrożna. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. Zaprzyjaznianie się z obcymi stworzeniami jest
częścią mojego zawodu, to mój fach. Tylko jak ja się dowiem, jak dojrzałe są ich młode,
skoro chronią... - urwała, i aż zagwizdała ze zdziwienia. - Wiem już. Czubak bronił malca,
ponieważ nawykł do chronienia potomstwa. Wniosek: młode jeszcze przez jakiś czas po
urodzeniu nie są zdolne bronić się same. A jednak - westchnęła, rozczarowana - wolałabym
dostać się do jednej z ich jaskiń...
- Varian, patrz tylko! - rzucił szeptem Bonnard, wskazując kierunek ledwo
zauważalnym ruchem palca.
Varian odwróciła się pomału. Rząd młodych spoglądał na nich ze szczytu urwiska.
Zwinęły skrzydła i założywszy je do tyłu, wspierały się szponami, chroniąc się przed
upadkiem. Varian roześmiała się, kręcąc z niedowierzaniem głową, i mamrocząc coś o
obserwowaniu obserwatorów.
- Widać nas jak na dłoni - rzekł Kai, opierając się o ślizgacz. Założył ręce. - Co
robimy teraz według twojego harmonogramu? Pozwalamy im obserwować nasze poranne
zwyczaje?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]