[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bardzo wiedziałam, co ma być dalej.
Spośród weteranów Tygodnika Powszechnego jest Pani, zdaje się, najmłodsza...
Tak, na studia na Uniwersytecie Jagiellońskim przyszłam w 1946 roku, do Tygodnika
trafiłam zaś, będąc na II roku polonistyki. Zaproponowała mi to wówczas pani Stomma, która
odchodziła na urlop macierzyński i zwalniała etat korektorki-adiustatorki. Rzeczywiście by-
łam wtedy najmłodsza w całym zespole, w którym wszyscy mieli przeszło trzydziestkę, a pani
Morstinowa, ksiądz Piwowarczyk czy Józef Maria Zwięcicki byli już ludzmi w sile wieku.
Zaraz po mnie dołączył Jacek Wozniakowski, obejmując stanowisko sekretarza redakcji, a
wkrótce jeszcze Jan Józef Szczepański i ksiądz Andrzej Bardecki. Przed samym rozwiąza-
niem Tygodnika doszli dwaj bardzo młodzi ludzie Zygmunt Kubiak i Zbyszek Herbert.
Zbyszek nie miał wtedy gdzie mieszkać, więc chwilowo zamieszkał w redakcji. Pojawił się
też Leopold Tyrmand, który pisał ogromnie dużo, ale pracował u nas na etacie pomocnika
administratora, bo nic innego nie mogliśmy mu zaproponować. Był to, jak na tygodnik, zespół
szalenie szczupły.
A Pani zaczynała w tym zespole od funkcji technicznych?
Tak, od redakcyjno-technicznych. Dostawałam wszystkie teksty do adiustowania, prze-
kazywałam je do drukarni, potem korektę robiłyśmy we dwie z Marią Turowicz, sekretarką.
Do nas należała też cała rewizja numeru: wyrobienie cenzury i związane z tym przełamywa-
nia. Zasadnicze łamanie należało do redaktora naczelnego i sekretarza redakcji. Wszystkie
czynności związane z cenzurowaniem pisma były wówczas nieporównanie bardziej sformali-
zowane niż dziś. Od bardzo dawna wszystkie ingerencje cenzury otrzymujemy przez telefon.
Na skutek tego przez cały okres gomułkowsko-gierkowski, kiedy nie istniała jeszcze ustawa o
cenzurze i nie otrzymywaliśmy decyzji na piśmie, cenzurowanie nie pozostawiało żadnego
śladu nawet w archiwum. Cenzura oddawała nam odbitki kontrolne, na których wszystkie
ingerencje były już uwzględnione. Nie pozwalali zostawić po nich żadnego śladu, nawet prze-
cinka albo złego przypadku w zdaniu. Niesłychanie starannie tego pilnowali. Natomiast cen-
zura stalinowska była bardzo formalistyczna. %7łądała od nas nie szpalt, lecz odbitek złamanych
już kolumn, tak zwanych szczotek. Sekretarz redakcji raz na tydzień odbierał komplet tych
szczotek ostemplowanych przez cenzurę, z ingerencjami naniesionymi czerwonym atramen-
tem i podpisanymi przez cenzora podejmującego decyzję. Można więc było gromadzić tę do-
kumentację.
A jak wyglądały ostatnie miesiące przed rozwiązaniem Tygodnika ? Czy widoczne było
wówczas jakieś wyrazne zaostrzenie w stosunkach z cenzurą?
Te stosunki od dawna były już dość napięte. Kilka miesięcy po moim przyjściu do redak-
cji, w czerwcu 1943 roku, został aresztowany Jasienica. Martwiliśmy się, że gdzieś pojechał i
nie wraca. Potem nagle zatelefonował ten telefon był bardzo dziwny. A pózniej gruchnęło
już, że jest aresztowany. Można powiedzieć, że już wtedy zagrożenie istniało, ale był to jesz-
cze okres niesłychanie żywy, jeśli chodzi o tematykę, którą mogliśmy poruszać w Tygodni-
ku . Prowadziliśmy wielki spór z realizmem socjalistycznym w literaturze, muzyce, spory o
najróżniejsze problemy historyczne, filozoficzne, ideowe. Potem zaczęło się coraz więcej te-
matów tabu. Pamiętam swoje własne debiuty. Pierwszy artykuł, jaki napisałam, oparty był na
materiałach zagranicznych, nazywał się %7ływe parafie i opisywał bardzo soborowe jak-
byśmy dziś powiedzieli parafie belgijskie. Wówczas było to ogromne nowatorstwo, ale
przecież chodziło tu o pracę religijną i duszpasterską o nic więcej. Było tam bardzo dużo o
42
liturgii, o różnych formach uczestnictwa świeckich w życiu Kościoła. Miało to od razu iść na
wstępniak, co napawało mnie szaloną dumą, ale cenzura zdjęła tekst w całości. Z czasem co-
raz dziwniejsze sprawy stawały się tabu, aż w końcu nie można już było pisać nawet o zagad-
nieniach kultury chrześcijańskiej. Niecenzuralne okazywało się, niemal wszystko, co doty-
czyło Kościoła. Największym problemem nie było jednak to, co pisaliśmy, tylko to, co zda-
niem władz powinniśmy pisać. Wymagano od nas między innymi, żebyśmy komentowali
wszystkie kampanie przeciw Kościołowi i podziemiu. To był dla nas straszliwy dylemat. Ca-
łymi godzinami układało się i cyzelowało teksty. Nieustannie dyskutowało się o czym można
napisać komentarz, a o czym nie. Pierwszym takim wielkim problemem było dla nas porozu-
mienie z 1950 roku. Stanisławowi Stommie właśnie urodził się syn. Byliśmy u niego na
chrzcinach, kiedy otrzymaliśmy telefoniczną wiadomość o podpisaniu porozumienia między
Episkopatem a rządem. Koledzy: Turowicz, Gołubiew i Stomma po prostu wstali od stołu i
poszli do drugiego pokoju pisać komentarz. To był wielki problem, żeby nie napisać ani jed-
nego słowa, które nie byłoby prawdziwe, a nie można było nie napisać niczego. Potem ten
dylemat nieustannie wracał: pisać czy nie pisać? Gdzie jest granica naszej uczciwości? Jak
pisać, żeby nie skłamać i jednocześnie nie narazić pisma na zamknięcie? Wtedy jeszcze w
podejmowaniu takich decyzji udziału nie brałam. Byłam młodym pracownikiem, po zrobieniu
magisterium, co prawda, już redakcyjnym, lecz zajmowałam się głównie działem recenzji.
Pisałam dużo, ale chyba dopiero w ostatnim roku przed zamknięciem Tygodnika zaczęłam
uczestniczyć we wszystkich zebraniach i dyskusjach.
Te nasze problemy w zmieniającym się natężeniu istniały cały czas aż do początku 1953
roku, kiedy zaczął się proces Kurii Krakowskiej i było już widać, że przyszły naprawdę cięż-
kie czasy. Proces rozgrywał się w atmosferze przerazliwej nagonki na Kościół. Była to roz-
prawa pokazowa, na sali siedzieli zetempowcy, w prasie drukowano całe scenariusze z pyta-
niami i didaskaliami w rodzaju: śmiech na sali , poruszenie , oburzenie , głosy oburze-
nia . Dziś się już tego terroru nie pamięta, a przecież był to czas, kiedy żaden gest sprzeciwu
nie uszedłby bezkarnie, choćby to było tylko słowo rzucone w tramwaju. Konfiskowano nam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]