[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Mieszkają w państwowym przytułku i nie stać ich na podróże.
Dlatego jeszcze raz dziękuję Ci za pomoc. Jeśli przyślesz mi pięć-
dziesiąt tysięcy dolarów, wyciągnę ich z długów i założę fundusz po-
wierniczy, żeby mogły pójść do college u.
Te same zasady, co przedtem. Ten sam sposób przekazania pie-
niędzy i ten sam warunek: jeśli nie otrzymam pięćdziesięciu tysięcy
dolarów, Twoja mała tajemnica wyjdzie na jaw. Zrób to szybko, Qu-
ince, a ja przyrzekam, że już nigdy więcej o mnie nie usłyszysz.
Jeszcze raz dziękuję.
Z pozdrowieniami Ricky
Poszedł do łazienki i otworzył apteczkę, gdzie żona trzymała valium. Wziął
dwie tabletki, choć początkowo chciał wziąć wszystkie. Musiał się położyć, ale
nie mógł położyć się na łóżku, bo wygniótłby narzutę i ktoś mógłby coś zwietrzyć.
Dlatego wyciągnął się na podłodze, na wytartym, lecz czystym dywanie, i czekał,
aż tabletki zaczną działać.
%7łeby zdobyć sto tysięcy dla Ricky ego, musiał błagać, ciułać, a nawet kłamać.
Nie było mowy, żeby podjął z banku kolejne pięćdziesiąt konto miał mocno
obciążone, stał na skraju bankructwa. Jego piękny, wielki dom dusił się pod hipo-
teką, którą spłacał ojcu. Ojciec, jego pracodawca, wypłacał mu pensję. Tak, mieli
duże zagraniczne samochody, ale każdy z nich przejechał milion kilometrów i był
niewiele wart. Który z mieszkańców Bakers zechce kupić jedenastoletniego mer-
cedesa?
A gdyby tak te pieniądze. . . ukradł? Kryminalista występujący pod imieniem
Ricky podziękowałby mu i natychmiast zażądał więcej.
Nie, to już koniec.
Pora na pigułki. Pora na pistolet.
Terkot telefonu go przeraził. Nie myśląc, wstał, podniósł słuchawkę i wychry-
piał:
Halo?
Gdzie ty się, do diabła, podziewasz? Dobrze znany ton głosu ojca.
yle. . . zle się czuję. Zerknął na zegarek i przypomniał sobie, że o wpół
do jedenastej miał spotkanie z bardzo ważnym inspektorem z FDIC, depozytów
federalnych.
Nie obchodzi mnie, jak się czujesz. Pan Colthurst z FDIC czeka w moim
gabinecie od piętnastu minut.
Ja wymiotuję, tato odparł i aż się skrzywił. Miał pięćdziesiąt jeden lat
i wciąż nazywał go tatą .
84
Ażesz. Jeśli jesteś chory, to dlaczego nie zadzwoniłeś? Gladys widziała cię
przed dziesiątą, jak szedłeś na pocztę. Co się z tobą dzieje, do ciężkiej cholery?
Przepraszam, muszę do toalety. Zadzwonię pózniej. Odłożył słuchawkę.
Pigułki wreszcie zadziałały. Quince zanurzył się w przytulnej, narkotycznej
mgiełce i usiadł na brzegu łóżka, patrząc na fioletowe kwadraty rozrzucone na
podłodze. Myśli rodziły się powoli, z dużym trudem.
Mógłby ukryć dowody znajomości z tym szubrawcem i się zabić. Zostawiłby
pożegnalny list, w którym zrzuciłby całą winę na ojca. Zmierć? To całkiem miła
perspektywa: już nigdy więcej nie zobaczyłby ani żony, ani starego, ani Bakers.
I nie musiałby już ukrywać swoich skłonności.
Ale brakowałoby mu dzieci i wnuków.
Poza tym, co będzie, jeśli ten potwór Ricky dowie się o samobójstwie i wyśle
kolejny list? Jeśli ten list znajdą, odkryją prawdę i obsmarują go długo po pogrze-
bie?
Pomysł numer dwa, równie fatalny jak poprzedni: wciągnie do spisku sekre-
tarkę, babę, której prawie nie ufał. Powie jej prawdę, poprosi, żeby napisała do
Ricky ego list i zawiadomiła go o samobójstwie swego szefa. Wymyślą coś, ułożą
razem jakiś plan i spróbują zemścić się na podłym kryminaliście.
Zwierzyć się sekretarce? Wolałby już palnąć sobie w łeb.
Trzeci pomysł przyszedł mu do głowy, kiedy mgiełka jeszcze bardziej zgęst-
niała. Rozciągnął usta w uśmiechu. Dlaczego nie miałby pograć uczciwie? Napi-
sze do Ricky ego i wyzna, że jest kompletnie spłukany. Zaproponuje mu dziesięć
tysięcy dolarów, zaznaczając, że na więcej go nie stać. Jeśli mimo to Ricky zechce
go zniszczyć, Quince owi nie pozostanie nic innego, jak zawiadomić FBI. Agenci
pójdą tropem listów i przekazów, odnajdą szantażystę, wszystko się wyda i będzie
po nich: po nim i po tym przeklętym szubrawcu.
Przespał na podłodze pół godziny, potem wstał, włożył marynarkę, palto i rę-
kawiczki. Wyszedł z domu, nie widząc służącej. Pragnął jak najszybciej stawić
czoło prawdzie i w drodze do miasta powtarzał sobie na głos, że tylko pieniądze
się liczą. Ojciec miał osiemdziesiąt jeden lat. Bank był wart dziesięć milionów
dolarów. Pewnego dnia przejdzie na jego własność. Zaczekaj, nie wygadaj się.
Kiedy położysz łapę na szmalu, będziesz mógł żyć, jak ci się żywnie spodoba.
Nie nawal. Pamiętaj, najważniejsze są pieniądze.
Czterdziestoośmioletni Coleman Lee był właścicielem małej knajpki w pa-
sażu handlowym na przedmieściach Gary w stanie Indiana, w dzielnicy, którą
opanowali Meksykanie. Nie miał ani żony przed wieloma laty przeżył dwa
koszmarne rozwody ani dzieci. I chwała Bogu. Miał za to wielki brzuch i wiel-
kie mięsiste policzki, bo ciągle obżerał się meksykańskim jedzeniem. Coleman
[ Pobierz całość w formacie PDF ]