[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Plauen głową dał znak potwierdzający.
Złota! zawołał wezcie złota, ile zabrać możecie. Niecni posłowie króla Zygmunta
wzięli nam go wiele za te szmaty zdradliwe, które listy wypowiednimi nazwali. Nikczemni! Zmiali
się z nich dając je nam, śmiano się, gdy je zanieśli Jagielle, a my wierzyliśmy w Zygmunta.
Ręce załamał. Ksiądz Marcin pokornie się skłonił i już wychodził krokiem śpiesznym nieco.
W sali spotkał współbraci duchownych. Zaczęto go pytać.
Do Torunia jechać muszę rzekł. Bóg z wami, wrócę rychło.
Wyszedł. W godzinę potem, gdy się z celi swej wysunął w czarnej świeckiej sukni
kapłańskiej, obwinięty płaszczem grubym, nikt by go był nie poznał, tak potrafił się zmienić. Wóz z
ludzmi dwoma czekał w podwórzu. Księżyc zza chmur białych wysuwał się powoli, gdy na
gościńcu sunął już zaprząg wiozący księdza Marcina małymi drożynami w stronę, w której się
wojska króla Jagiełły spodziewał.
Chłopak, co pierwszy z wieścią o klęsce wpadł na zamek, zaledwie nieco spocząwszy w
nim, wśród tej wrzawy i zamętu wyszedł niepostrzeżony za bramę. Tu stanął zamyślony, osłabły,
zbierając myśli i nie wiedząc, co czynić z sobą. To powracał ku wrotom, to się kierował ku miastu,
oglądał się, azali mu kto z radą i pomocą nie przyjdzie; lecz nikt nań już nie zważał.
Trwoga miotała całą ludnością Malborka: jedni już z miasta unosić chcieli życie i mienie,
drudzy w rozpaczy latali bezprzytomni. Coraz to nowe przynoszono szczegóły z pola bitwy, a coraz
gorsze i smutniejsze.
Wiedziano już, że wielki mistrz, marszałek komtur, szatny, podskarbi polegli przy pułkach
swoich; że obok nich komturowie: grudziądzki, starogrodzki, engelburgski, nieszawski, bordnicki,
głuchowski, gniewski i inni wszyscy, oprócz trzech tylko: wielkiego szpitalnika Zakonu, komtura
gdańskiego i Balgi; dwustu rycerzy, sześciuset braci i knechtów, czterdzieści tysięcy ludu leżało na
polu pod Grunwaldem. Cały obóz dostał się do rąk nieprzyjaciela.
Mówiono, że Jagiełło poprzysiągł zupełną Zakonu zagładę, że pochwytanych rycerzy
ścinano, że na zamki posłano, by się poddawały w imię królewskie.
Najrozmaitsze uczucia dzieliły lud i mieszkańców w części sprzyjających Krzyżakom lub
nienawidzących ich panowania. Potajemnie cieszyli się niejedni, lecz jawnie trwożyli wszyscy. W
wojnie winny i niewinny pada ofiarą.
Owo chłopię stało jeszcze u wrót, gdy ulicą pod zamkiem idącą ukazały się niewiasty. Była
to żona burmistrza i niezamężna jej siostra, obie dobrze znane Noskowej, a przebrane to chłopię nie
kim innym było, tylko zbiegłą z placu i rozszalałą z bólu i trwogi Ofką.
Ciekawe niewiasty ostrożnie naprzód zbliżyły się ku chłopcu, którego strój podróżny
zdradzał, że niedawno przybyć musiał z daleka. Oprócz tego straż w bramie wskazała go im, aby
się czego dowiedzieć mogły.
Burmistrzowa, sławetna pani Schtz, średnich lat niewiasta, pięknej tuszy, przedziwnie
wykarmiona na białych bułkach, strojną była, jak na jej stan przystało. Innym paniom mieszczkom
prawo zabraniało nosić wiele kosztownych ozdób i maneli, ale żona urzędnika pozwolić sobie na
nie mogła. Na szyi więc i piersiach łańcuszków złotych było co niemiara i czółko szyte złotem na
głowie. Skromniej nieco przybrana siostra Gizella sutą miała suknię, pasem na biodra podciągniętą,
aby się po ziemi nie wlekła.
Obie jejmoście trwożliwie się zbliżyły do chłopca, który zrazu się cofał przed nimi, gdy pani
Schtz krzyknęła wpatrzywszy się w niego:
O Jezu miłosierny! gdybym nie wiedziała, że zacna Noskowa więcej nad jedną córkę
dzieci nie ma lub gdybym ją posądzać miała, powiedziałabym, że to Ofki brat lub, co się nie godzi,
ona sama w męskiej sukni. Czy mnie oczy mylą!
Gizella ręce załamała patrząc. Obie zdawały się tak strwożone, że przemówić nie śmiały,
gdy nagle Ofka, odzyskując męstwo, przybliżyła się do Schtzowej.
Nie dziwcie się i nie przestraszajcie rzekła okropne rzeczy się dzieją, okropne też
widoki muszą znosić oczy. Zgroza to, żem w męskim ubraniu, sama!
To Ofka! Ofka! zawołały obie.
Cicho, najłaskawsza pani Schtzowa, a jeśli pozwolicie, pod opiekę się waszą oddaję.
A matka wasza? o dziecko moje!
Matka daleko, daleko... Pozwolicie mi iść z sobą? Spocząć u was chwilę?
Gdzież kto dziś potrafi spoczywać przerwała burmistrzowa chodz ż nami, chodz.
Wprawdzie, gdyby mnie mój Schtz, choć w tak niespokojny czas, pod wieczór spotkał z takim
młokosem, mógłby się pogniewać. Na jakiego ty ślicznego wyglądasz chłopca!
A, czemuż choć brzydkim nie jestem! zawołała Ofka tak mi cięży ta płeć moja!
Krzyknęła słysząc to bluznierstwo pani burmistrzowa i pociągnęła za sobą Ofkę.
W ulicy nikt na przechodzące nie zważał. Niewypowiedziane panowało zamieszanie. Stary
Schtz, małżonek jejmości, znajdował się na zamku przy Plauenie; ludność jak zburzone morze
falami płynęła i odpływała ku murom. Wozy ciężkie wlekły się ku miastu i z miasta, konni
przebiegali co chwilę, maleńkie kupki knechtów pospiesznie zewsząd już gromadziły się ciągnąc do
twierdzy. Ubogi lud cały niemal wyległ na rynki i na gościńce czując, że ciężar tych klęsk nań
całym jak zwykle spadnie ciężarem. Wszystko to tworzyło obraz ruchomy, smutny i
przepowiadający coś straszniejszego jeszcze.
Burmistrzowa gorejąc ciekawością wiodła z sobą Ofkę.
Niedaleko ratusza stał dom pana Schtza. Pokazniejszy od innych, zbudowany był wszakże
na sposób miejscowy z cegły i drzewa. Na murach jego, w rozmaite linie przecinające się z sobą,
zarysował się szkielet drewniany budynku, którego górne pięterko nieco wyskakiwało w ulicę, a
pod nim szerokie okna i drzwi zajęte były przez sklepy. Nad jednym z nich wisiały olbrzymie
nożyce, oznaczające postrzygacza sukna, nad drugim dwie mosiężne miednice, wypolerowane jak
złoto, służyły za szyld balwierzowi.
U niego już paliło się światło i tłum ludzi rozprawiał gwarnie, a przez półotwarte okno
buchały głośne mowy i patetyczne narzekania. Po schodach, których poręcze były rzezbą i
słupkami ozdobione, weszli do izb pani Schtzowej. Ofka, zaledwie się tu dostała, upadła na
pierwszym krześle, twarz tuląc w dłoniach.
Dziecko moje, napij się cokolwiek, to cię orzezwi zawołała burmistrzowa niosąc
trochę wina w kubku. Jakżeś bo porwać się mogła i dać przebrać tak niegodziwie.
Miłościwa pani rzekła Ofka, jakby przebudzona już o tym mówić za pózno, jak się
to i dlaczego stało! Ogarnął mnie szał jakiś, zapomniałam, że kobiecie miejsce u kądzieli,
myślałam, że Zakonowi przydam się na co i służyć mu potrafię.
A jakże ty mu służyć mogłaś? bijąc w dłonie przerwała Schtzowa ani siły, ani
głowy.
Alem serce miała i mam, kochana pani odezwała się Ofka. Znać miałam tych
nieszczęść przeczucie.
I matka cię puściła?
Nie pytałam się matki.
Oszalało biedactwo! z litością przemówiła Schtzowa, a siostra powtórzyła to za nią
oszalało. I gdzieżeś ty się plątała?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]