[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na konia. Kiedy wóz ruszył, Pansy zabrała głos.
- A pan wie, co mówiła mi Summer? Ona nigdy nie miała prawdziwego domu. Takiego domu z polem,
żeby je zaorać, obsiać, a potem zebrać plony.
Summer, wpatrzona pilnie w szlak, czuła na sobie wzrok Montany.
- A pan, Montana? - dopytywała się dziewczynka. - Czy pan miał kiedyś prawdziwy dom i rodzeństwo?
Uśmiechnął się i żartobliwie pociągnął ją za jeden z jej loczków.
- Moim domem jest cały świat, Pansy! Moja dewiza brzmi: gdziekolwiek jesteś, czuj się jak u siebie w
domu.
- A nasza mama i tata urodzili się w Missouri - wtrącił mały Ned. - Ale tata myślał, że w T eksasie będą
mieli więcej szczęścia .... Montana, a pan skąd jest?
- A stąd i stamtąd - od parł Montana, nie szczędząc chłopczykowi swego czarującego uśmiechu. - I
zewsząd, wspólniku!
Wspólnik... Chłopczyk rozpromienił się.
A Summer kątem oka zerknęła na Montanę. Patrzył gdzieś przed siebie, usta niby jeszcze się uśmiechały,
ale ten uśmiech właściwie już znikł. Twarz była posępna. Pytanie dziecka na pewno go poruszyło,
bardziej niż by sobie tego życzył.
Aagodne, równomierne kołysanie wozu uśpiło dzieci. Jedno po drugim zamykało oczy, jasna głowa
opadała na piersi. Montana oddał Summer lejce i wniósł do środka najpierw Pansy, potem Neda. Ułożył
~ch na kocu, po obu stronach śpiącej Hannah.
- Zmęczona? - spytał, sadowiąc się z powrotem na.kozle.
Porząsnęła przecząco głową, chociaż oddając mu lejce, czuła ogromną wdzięczność, że będzie miała
chwilę wytchnienia. Dlatego po chwili, przykładając sobie rękę do krzyża, wyznała jednak szczerze:
- Trochę zesztywniałam.
- Niedaleko stąd widziałem rzeczkę. Może zatrzymamy się tam na chwilę?
- Wolałabym jechać dalej. Jeśli mam dziś wieczorem wygłosić kazanie, powinnam jak najszybciej
znalezć się w tym mieście. Rozejrzeć się, znalezć odpowiednie miejsce, trochę odsapnąć, a poza tym ...
poza tym ... warto by popytać wśród ranczerów, czy ktoś w okolicy nie przygarnąłby trójki dzieci.
Wyglądało na to, że dla Montany ta sprawa jest tak samo niemiła jak dla niej. Bo ostatnie zdanie jakoś z
trudem przeszło przez gardło Summer. A Montana wyraznie spochmurniał.
- Może popytam się w saloonie - mruknął. Wtedy ona, bez żadnego powodu przecież, poczuła, jak narasta
w niej gniew.
- W saloonie? No tak! Rzeczywiście, tylko w takim miejscu można znalezć przyzwoitych, uczciwie
zarabiających na chleb rodziców dla trojga sierot! Dziwne, że mi to w ogóle nie przyszło do głowy!
Reakcja Monatany była równie gwałtowna. - Chciałem ci tylko pomóc! A ty zachowujesz się jak jakaś
cholerna dewotka!
- Wolałabym, żebyś w obecności dzieci nie używał takich mocnych słów!
- O ile mnie oczy nie mylą, dzieci śpią - wycedził, ale na wszelki wypadek zniżył głos. - A tobie
chciałbym przypomnieć, że to ty palisz się do tego, żeby się ich pozbyć! Bo na pewno nie ja!
- Nie pozbyć, ale zapewnić im dobrą przyszłość! - zaszeptała gniewnie. - Dzieci to wielka
odpowiedzialność. Trzeba je nakarmić, włożyć im coś na grzbiet, nie wspominając o nauce! I ja tak na to
patrzę. Teraz, oczywiście, nie zostawię ich samych, ale będę się rozglądać za jakimś lepszym miejscem
niż mój dom na kółkach! A ciebie nikt do niczego nie zmusza. W każdej chwili możesz sobie odjechać,
nie oglądając się za siebie!
Miała całkowitą rację. Ale ostre słowa pod jego adresem zabolały go.
- Wcale nie mam zamiaru odjeżdżać! - rzucił gniewnie. - A już na pewno nie wcześniej, zanim nie
znajdzie się dla nich normalnego domu.
- Naprawdę? - spytała ze zdumieniem.
- Tak.
Sam był wstrząśnięty swoją decyzją. Zdumiony, że te słowa w ogóle wyszły z jego ust. Bo do tej chwili
jego zamiary były inne. Chciał dojechać z nimi tylko do Poplar. Miał nadzieję, że do tego czasu szeryf
Otis i jego banda znikną z tego szlaku i Montana spokojnie będzie mógł sobie odjechać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]