[ Pobierz całość w formacie PDF ]
domowych, trzymam się życia coraz silniej. Odnalazłam znów swoją pasję pokonywania
trudności, tym większą, im cięższe są problemy do zwalczania. A tych nigdy nie brak.
Gospodarz, korzystając z panującej wszędzie ciasnoty i ogromnego popytu na mieszkania,
podwoił cenę komornego. Zły, że odebrałam konie, którymi sam zarabiał, utrudnia mi pracę,
jak tylko może. Trzech próżnujących chłopaków włóczy się całymi dniami bezczynnie po
zagrodzie, ale żaden nie chce wynająć się do roboty. Muszę więc nadal wstawać po ciemku,
aby karmić konie i krowę. Z paszą jest coraz trudniej. Niemcy rekwirują wszystko. Ci, którym
udało się coś ukryć, sprzedawać nie chcą. W oczekiwaniu zbliżającego się frontu obawiają się
zmiany waluty. Aby zdobyć paszę, trzeba jezdzić coraz dalej. Chodzić od chałupy do chałupy
w poszukiwaniu metra owsa, wiązki siana czy słomy. Długie spacery, do których jestem
zmuszona, nie należą do przyjemności ze względu na stan mojej nogi. Zlekceważona w
powstaniu ranka po odłamku rozjątrzyła się fatalnie. Wielogodzinne moczenie jej w kanałach
spowodowało zakażenie. Z małego skaleczenia zrobiła się paskudna rana. Z dziury, na dnie
której widać kość, stale wycieka ropa. Zmieniam doktorów i lekarstwa, ale to nic nie pomaga.
Każdy twierdzi, że powinnam Bogu dziękować, że nie dostałam gangreny i nie straciłam
nogi. Ostra zima również daje się porządnie we znaki. Pokoje, w których mieszkamy,
budowane były z myślą wynajmowania ich na letnisko. Nie są przystosowane do zimy. Wiatr
wciska się przez nieszczelne drzwi i okna. Woda przy niższej temperaturze zamienia się w
lód. Jedynie izba synusia, przylegająca do kuchni, utrzymuje względną temperaturę przy
ciągłym paleniu. Z węglem są trudności jak ze wszystkim. Z powodu braku jakichkolwiek
dostaw nigdzie go kupić nie można. Po długich poszukiwaniach dowiedziałam się od
kolejarzy, że na bocznicy ukryli jeden dwudziestotonowy wagon, , ale sprzedać go mogą
jedynie w całości. Loco stacja. Nie było wyjścia. Kupiłam. Zaczęła się moja węglowa
gehenna. Przeobraziłam się w najprawdziwszego węglarza. Co dzień rano podjeżdżałam
furmanką pod rampę, ładuję i rozwożę węgiel na zamówienie do Piaseczna i Zalesia. Czasem
się zdarza, że na stacji nie ma chętnych do pomocy. Muszę własnoręcznie przewalić węgiel z
wagonu na wóz. Z prawdziwym żalem wspominam czasy, kiedy woziłam zboże, kartofle czy
owoce. Węgiel jest okropny. Jestem stale czarna jak kominiarz. I najgorszy jest pył węglowy.
W czasie ładowania natrętnie ładuje się wszędzie. Zwidruje w nosie, drażni w oczy. Pcha się
nawet do ust. Ze sprzedażą ostatnich ton miałam więcej kłopotu. Jak się okazało, stali
mieszkańcy mieli zapas na całą zimę, a wysiedleńcy kupują po parę metrów, licząc się ciągle
ze zmianą sytuacji. Tak więc kursy z węglem są coraz dalsze. Jedną tonę musiałam zawiezć
do Podkowy Leśnej. Przy takim ładunku wóz z trudem brnął po piaszczystej drodze. Szłam
cały czas piechotą, żeby nie dodawać ciężaru i jeszcze na gorszych odcinkach musiałam
popychać. Koniki ledwie ciągnęły. Przyrzekłam im solennie, że więcej kursów nie
wezmiemy. Zwięta Bożego Narodzenia spędziłam w domu. Urządziłam domownikom
skromną wieczerzę, a synuś miał pierwszą swoją choinkę. Maleńkie drzewko ubrałam
wyłącznie proporczykami w barwach naszego pułku. Mikroskopijne świeczki również tylko
w kolorze czerwonym i zielonym. Zapalone wzbudziły zachwyt małego. Stojąc na łóżku
oniemiał i wyciągał łapki do migotających płomyków. Z rozczuleniem patrzałam na mojego
pędraka i nie mogłam odpędzić wspomnień ostatniej Wigilii, kiedy byłam w ciąży.
Wyobrażaliśmy sobie z Jasiem następną, kiedy będziemy już we trójkę. Cieszyliśmy się na
myśl, jaką radość sprawimy naszemu następcy pierwszą choinką. Doczekałam się tej chwili.
Moja radość jest bolesna. Przeżywam ją sama. W okresie świąt miałam sporo zaproszeń, ale
tylko raz zaryzykowałam dołączenie do towarzystwa. Poszłam do wujostwa Szwejcerów,
gdzie zebrało się parę osób. Rozmowy o polityce, plotki, ostatnie dowcipy. Nie potrafiłam
dostosować się do ogólnego nastroju, nadążyć za potokiem słów, śmiać się razem z nimi.
Wraz z moimi odległymi myślami czułam się okrutnie sama. Kiedy zaczęto chóralne śpiewy,
starałam się myśleć o czymś innym. Ale natrętne słowa piosenki jak sztylet wbijały się w
serce. "Jasieńkowi nic nie trzeba już...!". Bałam się, że rozpłaczę się jak dziecko. Wstyd.
%7łołnierz liniowy z powstania. "Tam daleko, gdzie w wojence padł, Rośnie na mogile róży
kwiat..." Stanęły mi przed oczyma opuszczone groby na Hipotecznej. Pewni je teraz pokrył
śnieg. Starałam się nie myśleć. Dławiło w gardle. Aby się nie rozpłakać, szukałam w myśli
czegoś wesołego. Pustka. Same smutne rzeczy. Pod pretekstem, że już pózno, opuściłam
towarzystwo. Nie nadaję się jeszcze do życia zbiorowego. Muszę przestać żyć przeszłością.
Styczeń 1945 Zalesie Od czasu powstania wyrzekłam się konspiracji i przestałam interesować
polityką. Jednakże klęska niemiecka jest już tak kompletna, że trudno tego nie zauważyć.
Widok wycofujących się na zachód niemieckich taborów wzbudza powszechną radość.
Oddziały w rozsypce w niespotykanym u nich bałaganie. %7łołnierze Wehrmachtu wystraszeni,
potulni, kupujący cywilne ubrania. Wszystko to jest nieomylnym znakiem bliskiego końca
hitlerowskiej potęgi. Chociaż ludzie są rozbici i pogrążeni w żałobie, nadzieja wstępuje w
serca. Zdobyli nasz kraj. Gnębili całe pięć lat. Wymordowali miliony ludzi. Zburzyli
Warszawę. Zrabowali naszą młodość. Nareszcie karta się odwróciła. Teraz oni dostają w
skórę. Uciekają w panice. Biorą zasłużoną karę. Armia Czerwona stoi na Wiśle. Aż wierzyć
się nie chce, że to już koniec! Koniec okupacji! Koniec wojennej udręki! Koniec niewoli!
Czemu nie pół roku wcześniej? W głowie snują się już plany przyszłego życia. Trzeba będzie
stworzyć jakiś dom. Znalezć pracę. A może uda mi się rozpocząć studia? Tak bardzo
pragnęłam skończyć Akademię Sztuk Pięknych. Wszystko wydaje się jeszcze nierealne, ale
projekty normalnego życia ogarniają coraz silniej. Mimo wszystko jestem jak zawsze pełna
optymizmu. Od wschodu coraz głośniej słychać odgłosy armat.
Rozdział siódmy: Na wozie i pod wozem
20 stycznia 1945
Front wschodni przewalił się przez Wisłę. Tak dawno oczekiwana, paniczna ucieczka
Niemców stała się faktem. Wkraczające wojska radzieckie witano z entuzjazmem
pomieszanym z wieloma sprzecznymi uczuciami. Była radość, że nareszcie wypędzają
Niemców i wyrzut, że dopiero teraz, gdy Warszawa nie istnieje. A równocześnie zapanował
niepokój. Czy przynoszą nam prawdziwą wolność, czy też nową okupację? Co teraz będzie z
Akowcami? Niepokoją nas wieści, że ich rozbrajają, a nawet rozstrzeliwują. Nie możemy w
to uwierzyć. Tych, którzy walczyli przeciw Niemcom, nie mogą traktować jak swoich
wrogów! Przecież idzie z nimi nasza Dywizja Kościuszkowska! Natychmiastowa utrata
wartości młynarek wprowadziła na rynek zamieszanie i spowodowało dezorientację. Sklepy
pozamykano na cztery spusty. Przez dłuższy czas nie można było absolutnie nic kupić. Na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]