[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przebiegłość mogła ich ocalić. Tu również byli ludzie w błyszczących skorupach. Biegli ku
nim ze wszystkich stron. Wołali coś rozkazująco. Ku-ceiba-paity nie rozumiał ich słów. Nie
obchodziły go. Myślał tylko o jednym: być jak najdalej od rzeczy ostrych i giętkich. Jak
najdalej od tych, które każdej chwili mogą plunąć czarodziejskim ogniem.
Pociągnął za sobą Baonacriego. - Ucieczka jest mądrością zwyciężonego. - Kluczyli
pomiędzy chatami. Białolicy deptali im po piętach. Rzeczy ostre i świetliste przecinały
powietrze tuż nad głowami wodzów.
Ale czy ślimak niosący na grzbiecie swój dom może dorównać chyżością juszczurce?
Białolicy mieli na sobie i w rękach wiele ciężkich rzeczy. Ku-ceiba-paity i Baonacri nie mieli
nic. Wyprzedziwszy białych, dopadli do ostrokołu. Było tam w jednym miejscu przejście
zasłonięte rozłożystym krzakiem. Jeszcze jeden gwałtowny skręt. Udało się. Ku-ceiba-paity
przylgnął do ziemi obok Baonacriego. Słyszeli tupot ciężkich nóg po drugiej stronie
ogrodzenia, gniewne nawoływania białych. Oto biegną wzdłuż palisady. Wracają. Nie
dostrzegli ukrytego przejścia, nie znajdą ich.
Ledwo ucichły kroki białolicych, Baonacri poderwał się.
- Niech Baonacri leży - szepnął Ku-ceiba-paity.
- Baonacri nie chce się ukrywać jak tchórzliwy kujot.
- Wódz musi myśleć o ostatecznym zwycięstwie. A białolicy osaczyli innych
wodzów...
- Pozbawili ich życia!
- Nie uczynili tego.
- Oczy moje widziały wielu, którzy leżeli na ziemi.
- Ale tym, którzy leżeli, białolicy nakładali pęta. Nikt nie wiąże ludzi martwych.
- Zawiodą wodzów na swe skrzydlate kanoe, by tam zadać im śmierć wśród okrutnych
męczarni.
- Droga jest długa i biegnie wśród gęstwy leśnej. Tam czarodziejski ogień nie jest
straszny. Ktoś musi poprowadzić odsiecz. A i potem wojna nie wygaśnie. Przeciwnie,
rozgorzeje z całą siłą. Dlatego Baonacri i Ku-ceiba-paity muszą się teraz ukrywać.
Baonacri zastanowił się. - Słowa Ku-ceiba-paity są mądre i prawdziwe - rzekł
wreszcie.
*
Ktoś strącił czaszę, na której płonęło wonne drzewo. %7łar głowni zgasł, wduszony w
ziemię ciężkimi podeszwami. W chacie zapadła ciemność.
- Pochodnie! - huknął wielkim głosem Mendez.
Wkrótce stało się niemal widno. Wszyscy czerwonoskórzy byli już spętani. Mendez
przyskoczył do otworu w ścianie.
- Pouciekali tędy?
- Widziałem jednego - powiedział Escobar.
Więzniom zaczęła powracać przytomność. Stawiano ich na nogi kopniakami.
- Wodzowie pójdą na Wielkie Skrzydlate Kanoe - oznajmił Mendez.
Nie chcieli iść, nie trwożyły ich ostrza przykładane do piersi. Ale pętle zaciśnięte na
szyi, twarde ciosy w plecy przełamały opór. Popychani i bici, szli jak pędzone zwierzęta.
Na placu przed Chatą Narad panował zgiełk i zamęt. Wrzask, łkanie, przejmujące
okrzyki trwogi. Don Batholomeo zbliżył się do gromadki jeńców. Wzrok jego zatrzymał się
na postaci Kibiana. Złote sznury naszyjników i jaskrawe barwy twarzy świadczyły o wysokiej
godności. - Kibian? - spytał.
Wódz wodzów nie zaprzeczył. Milczał.
Adelantado stanął przed nim wziąwszy się pod boki. Oto człowiek, którego imię przez
tyle nocy spędzało im sen z powiek!
- A więc spotkaliśmy się wreszcie, mości... - w ferworze o mało nie powiedział:
principe , tyle dostojeństwa było w twarzy spętanego wodza, tyle dumy w jego postawie.
Nie każdy z chrześcijańskich dostojników potrafiłby się zdobyć na taki spokój w obliczu
śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Kibian nie odpowiadał.
- W drogę! - zawołał adelantado.
Tymczasem w Chacie Narad trwał gorączkowy rabunek. Zdzierano inkrustowane
złotem maski ze ścian, szczerozłotą czaszę rozbito na drobne kawałki, by ukryć ją przed
okiem oficerów, szczególnie zaś Mendeza. Właśnie usłyszeli jego grzmiący głos:
- Wszyscy do mnie! Duchem! Kto nie usłucha, kula w łeb. Stłoczyli się przy wejściu.
Wiedzieli, że nie rzuca grózb na wiatr. Torby trzeszczały w szwach. Niejeden wyrzucał
ukradkiem proch i kule, byle tylko unieść więcej łupu. W czerwonym świetle licznych
pochodni zdobywcy zgromadzili się na placu. Otoczono jeńców.
Wyprawa powiodła się. Pojmano wodzów, których imiona wędrowały z ust do ust
opromienione sławą, o których śpiewano pieśni przy niezliczonych ogniskach. Wielkich
wodzów Veragui, Kobrawy, Auriry i Almaya. Ale oto ich sława zgasła jak płomień, na który
spłynie woda z chmur. Spętani i bezwolni, znalezli się w rękach wrogów. Tych właśnie,
którym zaprzysięgli ostateczną zagładę.
Podano hasło wymarszu. Kolumna zbrojnych ruszyła drogą przez wieś.
W ciemnościach wrzało. Jakieś cienie przemykały błyskawicznie pomiędzy chatami.
Gardłowe okrzyki. Ale nie było w nich trwogi ani rozpaczy. Indianie nawoływali się do
walki.
- Czuj duch! - warknął Mendez.
I nagle zastąpił im drogę wrzeszczący dziko tłum. W powietrzu zagwizdały przeciągle
strzały i dziryty. Odskakiwały od pancerzy i hełmów. %7ładen chrześcijanin nie upadł, żaden
nie jęknął. Nikt nie został raniony.
Gdyby natarli z boku czy z tyłu - pomyślał Mendez - mielibyśmy się z pyszna. Ale
od czoła?
- Gotuj broń!
- Cel, pal! Huknęła salwa.
Gdy rozwiał się dym, pomiędzy chatami nie było nikogo. Tylko kilka nieruchomych
postaci rozciągniętych na ziemi. Tylko ciała zwijające się w przedśmiertelnych konwulsjach.
Zapadła nagle posępna cisza. Mąciły ją jedynie jęki umierających. Ci, których nie powalił
ogień, rzucili się bez opamiętania w mrok, niczym liście zdmuchnięte gwałtownym
uderzeniem huraganu. Chrześcijanie ruszyli naprzód, depcząc po ciałach poległych.
Jeńcy znowu zaczęli stawiać opór. Zdławiono go bezwzględnie. Nie szczędzono
kobiet. Nie szczędzono dzieci. Wojna głuszy wszystko, co w człowieku jest ludzkie.
Mendez powiódł zatroskanym wzrokiem po szeregach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]