[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciął tomahawkiem, mierząc w głowę Harrisona. Generał odchylił się na bok. Cios nieco chybił i ostrze
trzasnęło w prawe ramię gubernatora. Harrison osunął się na kark konia, szabla wypadła mu z dłoni.
Wódz Sauków odwrócił się nagle, odparowując tomahawkiem uderzenie szabli. To major Dawis
pośpieszył na ratunek gubernatorowi. Ostrze znowu zabłysło w słońcu. Czarny Jastrząb zorientował się,
że jest sam. Obrona zasłaniająca przeprawę została rozbita. Z paru stron zbliżali się ku niemu żołnierze.
Jednym ruchem lewej ręki wyszarpnął zza pasa nóż i cisnął go w Dawisa. Stalowa klinga wbiła się po
rękojeść w lewą pierś majora. Podniesiona do góry ręka z szablą wymierzoną do ciosu zwiotczała, opadła
w dół. Major pochylił się wolno do przodu i bezwładnie runął z siodła.
Wódz Sauków spiął konia, trzasnął tomahawkiem nadbiegającego żołnierza i znalazł się tuż przed
bagnistą topielą. Zatknął tomahawk za pas i chwycił strzelbę. Zeskoczył z mustanga prosto na kępę
bagiennej roślinności. Pod jego ciężarem ugięła się i poczęła powoli zanurzać się w błoto. Jastrząb
poderwał więc błyskawicznie ciało do drugiego skoku. Następna była mocniejsza. Znowu skok i znowu.
Widział wojowników, podobnie jak on szukających ratunku na zdradliwych mokradłach. Na, brzegu w
rozpaczliwej walce ginęli. ostatni Indianie. Za uciekającymi huknęły wystrzały. Kule cięły z gwizdem
powietrze i szeleściły w bagiennych szuwarach. Tu i tam trafiony Indianin walił się w błotniste
rozlewisko.
Czarny Jastrząb dopadł skraju wysokich trzcin. Na dość mocnej i sporej kępie kucnął na chwilę.
Załadował strzelbę i rozchylił szuwary. Wycelował. Huknął strzał. Jakiś oficer mierzący do uchodzącego
wojownika rozkrzyżował ramiona i padł twarzą na ziemię. Po chwili następny błysk wystrzału. Znowu
trafiony kulą Sauka Amerykanin wypuścił z rąk sztucer, chwycił się za brzuch i usiadł. Gdzieś w
bagiennych szuwarach poczęły odzywać się pojedyncze wystrzały. To czerwonoskórzy wojownicy za
przykładem Czarnego Jastrzębia usiłowali ułatwić swym współtowarzyszom ucieczkę.
Trąbka wezwała żołnierzy. Strzelanina nagle zgasła. Dziwnie szumiał w uszach ostry wiatr, dziwnie
szeleściły trzciny i huczała niedaleka puszcza. Harrison ranny w ramię stał na pagórku, na którym
Elskwatawa zwykle odprawiał szamańskie obrzędy, i patrzył na krwawe zwycięstwo. Wszędzie leżały
zwłoki poległych.
W uszach przyzwyczajonych już do bitewnego zgiełku cisza wydała się czymś denerwującym i
niesamowitym. Zmierć nie zakończyła jeszcze swego żniwa. Gdy major Bill Koller służbiś-cie spytał
generała, co robić z rannymi Indianami, Harrison zwrócił na niego oczy 1 przez chwilę milczał, ważąc coś
w myślach, a potem rzucił szorstko:
Dobić!
Stojący obok pułkownik Clay Orval zaskoczony taką decyzją zareagował:
· Panie generale, to ranni ludzie...
· PowiedziaÅ‚em! Gubernator ruchem lewej rÄ™ki nakazaÅ‚ milczenie. ProszÄ™ zabrać rannych i
poległych żołnierzy. Wszystkie zabudowania podpalić.
Tak jest! - Bill Koller oddalił się ociężałym krokiem.
W kilka chwil pózniej wśród wigwamów opustoszałego Miasta
Wielkiego Ducha rozlegały się wystrzały. Potem płomienie ogarnęły zabudowania. Gdy armia Harrisona
opuszczała miejsce bitwy, miasto trawił potężny pożar.
Harrison wracał do Vincennes przygnębiony. Osiągnął cel: zwyciężył Indian u zródeł rzeki
Tippecanoe, zniszczył wojenną stolicę indiańskiej konfederacji, prawdopodobnie zniechęcił licznych
wodzów do Tecumseha i Elskwatawy, po klęsce wiele plemion powinno odpaść ze Związku Oporu, a o
to głównie chodziło... Mimo to cień niezadowolenia okrywał twarz generała. Pozostawił przecież w
zbiorowej mogile nie opodal Tippecanoe sześćdziesięciu zabitych, wiózł ponad stu czterdziestu rannych.
Stracił ośmiu oficerów, w tym zasłużonego dla Vincennes majora Dawisa. Boleśnie dokuczało mu poza
tym zranione tomahawkiem ramiÄ™...
Ryszard Kos stal na łagodnym wzniesieniu otoczony kilkunastoosobową gromadą Indian, których
spotkał w puszczy śpiesząc do Tippecanoe, i patrzył na dopalające się Miasto Wielkiego Ducha. Był
dzień 10 listopada. Niebem płynęły postrzępione jesienne chmury. Słońce niechętnie wyglądało spoza
ciemnosiwych obłoków. W powietrzu unosiły się spragnione żeru stada długoskrzydłych sępów. Ziemia
wokół, dopalających się chat pokryta była nie pogrzebanymi ciałami czerwonoskórych bohaterów. Nad
szczątkami stolicy indiańskiej konfederacji unosił się tuman gryzącego dymu.
Straszne... szepnął Kos. Coś bolesnego ścisnęło go za gardło. Odwrócił oczy od
niesamowitego pobojowiska. Musimy pogrzebać zmarłych powiedział po chwili do współtowarzy-
szy, A kilku z was niech wyruszy w puszczę i zwołuje rozproszonych po bitwie wojowników.
W milczeniu skinęli głowami na znak aprobaty. Czterech zaszyło się w knieję, pozostali zajęli się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]